piątek, 28 grudnia 2012

Marsz Niepodległości 2012



Najczęstszym słowem który zaczynam blogowanie bądź postowanie na cyfrowym papierze jest: no. I nie jest to angielskie sformułowanie, a typowe przytaknięcie niestety mniejszych miejscowości. Nie wiem dlaczego, ale nie przejmuję się, jest wiele procesów i mechanizmów każdego umysłu, których nie potrafimy zrozumieć, a częściej ich nie zauważamy.

O tym chciałbym napisać na tle kilku wydarzeń o charakterze - jak wskazuję nazwa bloga – melanżowym. Temat przewodni tła to oczywiście niezredagowany zeszło rocznie, a mający miejsce tego roku oczywiście Marsz Niepodległości.

Dla mnie to mimo wszystko wielkie wydarzenie i chociaż w moim gronie niewiele osób podziela ten entuzjazm, to pragnę być tam rok w rok, bez względu na ustrój. Obiecałem sobie, że na Marsz pojadę jak najbardziej skupiony, w formie, przede wszystkim nie-zme-la-nżo-wa-ny. Nic z tego, w melanż wdepnąłem już w czwartek, tak, że na niedziele nie sposób było wyhamować, aby nie paść plackiem z pociągu.

Taak, jest to jeden z tych mechanizmów mojego umysłu, którego nie sposób oszukać. Coraz częściej łapie się, na posiadaniu jakiegoś alter-ego, wystarczy czterdzieści mililitrów wódki czystej i przepoczwarzam się z motyla w glizde. Dość paradoksalnie, ale łatwo mi krytycznie na to spojrzeć, pewnie pisząc to po spożyciu, mocno gloryfikowałbym alkohol, ale pozostałe szare komórki - których regularnie występujące sztormy alkoholu postanowiły oszczędzić – pozwalają mi ocenić, że obecnie po alkoholu: tracę kontrolę, mam wszystkich w dupie, jestem niewychowanym chamem, robię się agresywny, zachowuję się jak klaun i nie potrafię przestać myśleć o bzykaniu.
I najzabawniejsze jest to, że gdy już zrobię się taką porządną trzy, czy cztero-dniówką, to zewsząd czytam, bądź słyszę, aby się ogarnął. Dodając o roli jointa, kobiety, pracy i wielu innych czynników, które pomogą mi na tym zapanować. Zapanować na tym rychłym końcu, który zerka zza rogu. Później mało kto kontroluję, że przez jakiś czas staram się zastosować do Waszych rad i OGARNIAM SIĘ właśnie, aż dochodzimy do momentu gdy odmawiam wódki, kreski, czy najebki, to też słyszę aby się OGARNĄŁ. I wtedy NIE OGARNIAM zupełnie tego mechanizmu, od dłuższego czasu po prostu uśmiecham się, bo mój okres detoksu trwa coraz dłużej i coraz częściej wyłapuję te anomalia.

Wrócmy do Marszu, a może lepiej do czwartku przed Marszem, gdzie mój marsz się zaczął. Marsz w kierunku znanego już moim najbliższym towarzyszą kieliszka Kapselka, tam też zakupiłem swój ulubiony zestaw, czyli 0,3 Ginu z 0,5 litra Kinleya, zwykle sporo tonicu zostaje mi na rano, kocham ten drink. Wyłącznie kiedy spędzam noc z alkoholem sam na sam, picie czystej wódki z kieliszka przypomina mi wiele nędznych sytuacji, więc czystą, zostawiam wyłącznie na deprechę.

Przed marszem deprechy nie miałem, więc zestaw klasyczny, którego nadużywam regularnie, postanowiłem kolejny raz nadużyć. Nadużywanie jest kolejnym z tych niezrozumiałych mechanizmów, nie żebym po takiej dawce alkoholu rano nie mógł wstać, bądź czuł się jak w poniedziałek, czyli dzień kończący to opowiadanie. Ale mimo wszystko nie jest mi ten gin niezbędny, i tu należałoby postawić pytanie, czy aby na pewno? Czy to typowe tłumaczenie? Koniec końców kończę z nim wieczorami średnio trzy, cztery razy w tygodniu, co na pewno stawia mnie w podgrupie ludzi o realnym problemie socjologicznym.

Mimo to w piątek wstałem jak zwykle o płatkach, późniejszej jajecznicy, skokami po kanałach informacyjnych i psioczeniu na polski rząd, lewackie zagadnienia i prlowskie spojrzenie na idee Święta Niepodległości. Nieistotne, kwestie ideowe miałem w tym opowiadaniu podjąć, ale skupię się na światopoglądowych, gdyż w trakcie kreślenia tej notatki jest świeżo po spacerze Antykomuny w rodzimym mieście, a że będę chciał o tym również napisać, to tam też wcielę kilka haseł odnośnie moich poglądów... politycznych. W piątek miałem robić remont, łamany na porządek pod remont, a będący przykrywką pod mocno zakropiony łamany zasypanym melanżem z Nielatem. Porządek robiliśmy na raty, a przerwy wypełnialiśmy kieliszkiem gorzały, a po północy dorzuciliśmy długiego węgorza. Bardziej do przerw między niż do konkretnego remontu dołączył Tymek, jak zwykle ubarwił muzyczne emploi i zapodał kilka nowinek z polskiej rapgry, do której z hukiem mamy wskoczyć. Wypiliśmy niemal półtora litra, z czego Tymek towarzyszył do pierwszej siódemki, proszku nie jestem w stanie zliczyć, ale też go trochę było, całość skończyła się o 6, Perłą Export.

Nie ma dziwne, że w sobotę o 12 w południe nie byłem jeszcze sobą, a najgorszą odmianą alter-ego. Do tego popełniłem błąd, otworzyłem drugą Perłę Export, średnio pamiętam całą sobotę, wiem że był Nielat, Jachu, coś mocniejszego i za dużo alkoholu, czyli najgorsze rozwiązanie dla poranka, który miał być trzeźwy i pełen energii.

Tak nadeszła niedziela, wmusiłem z dwie parówki, zapakowałem przypałowy plecak i ubrałem byle jakie ciuchy, ruszyłem do Wuwua manifestować swój patriotyzm z nutką nacjonalizmu!
Rozczarowanie, tak określiłbym początek przygody, gdyż każdy sklep zaopatrzony w alkohol był zamknięty. Pomyślałbym - godnie, świętują, jest co, nie ma pracy. Ale fakt, że miałem kaca mogącego Charliego Sheen'a nawet nie wypuścić z łóżka, powodował, że byłem co najmniej ostro wkurwiony. Długo nie godziłem się z myślą, że przez półtorej godziny nie umoczę ust chociażby w puszce piwa. Rozglądałem nerwowo, cały czas nie traciłem nadziei, aż wreszcie pociąg ruszył. Naprawdę twardo klapnąłem zrezygnowany na fotel InterRegio, gdy usłyszałem charakterystyczny trzask na przodzie przedziału! Wtedy, PRZYSIĘGAM, wokół Pereza roztaczała się taka charakterystyczna łuna, określająca jakieś boskie zjawisko. Niczym eucharystia na chrześcijańskich malunkach błyszczało w jego ręku piwo Argus, a ja jak zahipnotyzowany ruszyłem ku niemu. I już kapitalistycznym traktem przechylałem do gardła swoją boską puszeczkę. Stan jaki poczułem po wypiciu piwa pozwala uwierzyć w Boga, mknąłem lasami i łąkami, debatując żywo, w kurtce spoczywało jeszcze koło dwóch gram kopa kojarzącego się z bardziej lewicowym środowiskiem, ale jest to jedyne odstępstwo ku któremu się skłaniam w swoim prawicowym postrzeganiu świata.

W Wawie byliśmy dobrze przed czasem, była mowa o jakieś kibicowskiej zbiórce, nie pasuje tam, ale wszyscy szli, więc, że im ufam, to poszedłem za nimi. Sam przemarsz, no cóż, tyle już zostało powiedziane, że każdy zdołał wyrobić sobie swoją opinię, której mój rzadki pijacki opis nie jesteś w stanie przeforsować i co więcej zmienić. Całość w porządku, jaram się własną pirotechniką, mniej natomiast wystąpieniami osób organizujących, mam nadzieję, że w przyszłym roku postarają się abym nie poczuł się elementem czyjeś gry politycznej, tylko manifestantem na pochodzie patriotycznym. Pociąg wypad nieźle, popiliśmy trochę wódki i nadzwyczaj często odwiedzaliśmy przedziałowy kibel.

Rano trauma, trzymała mnie w kleszczach, byłem wzorowym socjopatą i siedliskiem wielu fobii. Po każdym takim maratonie staję chwiejnie na nogach myśląc, brak Ci już sił, przydałbym Ci się ktoś kto przyniesie kapcie. Jednak o ile walka trwa, a plan detoksu to głównie nie stwarzanie sobie w wolnych chwilach okazji do regularnego rozpierdalania bebechów, kontaktów, relacji i normalnego funkcjonowania, to pozornie zwykły melanż często kończy się po trzech, lub czterech dniach wszystkim co u góry wymieniłem. Zgodnie z mechanizmami mózgu, które nazywamy rozsądkiem, naprawdę ogarniam to w sobie, jednak, już dawno wykoleiłem swój tabor w pociągu mknącym po torach normalnego bytu. Od niedawna wrócił na szyny, lecz wciąż błądzi i tylko od czasu do czasu wjeżdża na dobre torowisko, teraz nie wiem, czy to wina dyspozytora, dróżnika, czy samego konduktora...

Potrzebuję terapii, mam problem, podupadam na zdrowiu i tego typu pompatycznych i wzniosłych wytłumaczeń mógłbym serwować, myślę, raz dziennie. Nie potrafię zupełnie przestać melanżować, ale właśnie staram się zastosować to do niezliczonych rad o ogarnięcie, to nie jest notka o tym jak dorosłem, siedzę w ciepłych kapciach i popijam kakao, to jest prośba abyście dali wszyscy na wstrzymanie, bo moja faza to melanż, to moje posłannictwo, wkrótce znowu przyjdzie Wam łapać się za głowy i dobrze radzić, tylko ostrożnie, zaczynam się w tym gubić.

środa, 24 października 2012

Nieletnia parapetówa



Ostatnio często – chociaż siłą rzeczy – przemierzam dłuższe dystanse środkami komunikacji. To przede wszystkim służy słuchaniu muzyki, ale chwilę po tym odlatuję w to miejsce gdzie jestem teraz, pochylony nad laptopem wystukuję słowa nowej notki. Podobnie było kilka tygodniu temu, w autobusie linii 99 w drodze do zupełnie nowej miejscówki melanżowej, jaką ochrzczono kwadrat Nielata.

Październik zapowiada się sam w sobie bardzo depresyjnie, bez względu na to kim jesteś, gdzie jesteś i w jakiej kondycji finansowej, to jesień w Polsce, jest dobijająca. Pobudki to walka, walka z nieprzezwyciężonym przymusem życia.
Poranek jest w tej porze roku taki zwykły i szary, taki obojętny na Twoje plany i chęci. Rozsunąłem zasłony sypialni, z nadzieją, że resztki lata odwiedzą ten pokój – nastawią wodę i zaleją ciepłym mlekiem płatki. Chuj. Napis ŁKS LIMANKA vis a vis moich okien z trudem szło odczytać, nad Bałutami zawisła mgła i drzemała z bezrobotnymi, pijanymi i pozbawionymi chęcią do walki z przymusem życia. Poranny rytuały zacząłem dość powoli, na Noki miałem już sobotnie oznaki piątku, przy jednym smsie szło się nawet uśmiać. Zalałem płatki, yerba mate i wybrałem się w rozpoznawczy, powszedni i symptomatyczny obieg po bezkresie internetu. Obiad jadłem na Górnej, ku pamięci zapiszę, jadłem tu najlepsze obiady jak dotąd, dotąd - gdy to piszę. Ważne było jakoś nowych adeptów sztuki dorosłości w swoich czterech kątach obdarzyć, więc bez większych dyskusji los padł na IKEA, gdzie zakupiliśmy po pierwsze szczotkę klozetową, a po drugie lampę, żeby lokum nabrało atmosfery. Kibel-ssawka to element bardzo istotny, żeby nie popsuć niesmakiem relację nienapiętnowaną prozą życia, więc nie wahajcie się jej używać. Historia po części zaczyna się w tym autobusie o którym na początku, ale prowadzi do innej opowieści, o której będzie w dalszej projekcji października. Tak sprowadziła Nas do Audi A4 w kolorze groszku zielonego, którym to żwawo przemknęliśmy na ulicę Gdyńską, która jest aglomeracją dzielnicy Bałuty, choć graniczy już z Radogoszczem.

Na wejściu jest już dostatecznie wesoło, wodzirej Marek opiekował się nastrojem, więc i prędko uzupełnił szkła, nim chlusnąłem trzeci taki sztos, stół otoczyli ludzie, a ekipę można było nazwać kompletną. W szczegółach trudno teraz powiedzieć ile sznapsów przełknąłem do całkiem udanej Bruschetty. Niedaleko po tym, a konkretniej trzy butelki w przód na stole pojawiło się danie główne, a po nim zapanował już pełny rozgardiasz związany z co rusz to nowymi pomysłami na wycieczki. Po red bulle, po wódkę, po wódkę i red bulle i na koniec znowu po red bulle. Ciężko. Alkohol wietrzał, po czym lekko uzupełniany znowu parował w kolejnej peregrynacji osiedlem Jagiełły. W domu panował raczej ład, podczas wycieczek hałas i losowe dewastacje mienia, co oczywiście w obecnym stanie świadomości jest głupie, natomiast wtedy wydawało się bardzo zabawne. Było poważniej, weselej i niekiedy szokująco. Ale wraz z godziną czwartą, gdy dość po omacku kierowaliśmy się w stronę nocnej komunikacji, byłem zadowolony z tej imprezy. Była to w jakimś stopniu kwintesencja parapetówy, z udziałem sąsiadów proszących o ciszę, chaosu przy stole i wiecznie brakującej wódki. Ale była taka jakiej ja nie miałem, pełna kultury.

Za pomyślność na samodzielnej drodze życia wypiłem tam każdą kolejkę, no, przynajmniej taką która nie miała toastu, a było ich sporo. Nielatowi życzę stu lat i wielkiej odrodzonej Polski, bo to dumny i nowoczesny Endek, który kiedyś zawojuje scenę polityczną. Izie życzę cierpliwości i zdrówka. Odnośnie wchodzenia w dorosłość mógłbym zalecieć bardzo moralizatorskim felietonem, o tym jak łatwo zachłysnąć się wolnością, nadużyć swoich możliwości i stracić kontrolę, której utratę czuję do dziś. Ale z zasady wiem, że nie wszyscy muszą być równie pierdolnięci i głupi jak ja.

poniedziałek, 24 września 2012

Urodzino-Imieniny

Postanowiłem zmienić lekko formułę blogowania. Przyczyny są dwie. Po pierwsze chciałem jeszcze zuchwalej wpasować się w nową szatę i odsłonę witryny. Drugi powód jest dużo bardziej złożony. Otóż odczułem jakiś przesyt związany z opisywaniem kolejnych imprez, mam wrażenie, że napisałem o nich wszystko. Zwyczajnie jakiś istotny problem poruszałem na tle 'kolejnej' imprezy. I tu były domówki, działki, okazję. I ten temat poniekąd jest wyczerpany, więc postanowiłem skupić się na ważnych tematach opisując przy tym aktualnie spędzone hulanki.
Nie wykluczam – bo wciąż w moim życiu zdarza się mnóstwo wyjątkowych balów – powrotów do dawnego kanonu. Jednak jestem nauczony życiem, że właśnie ono – życie, ma destruktywny wpływ na czas, czas przekłada się destruktywnie na chwilę oddane wenie i tak to życiowe siedem lat składane opowiadanie kolejny miesiąc czeka na kolejną aktualizację.

Gdy słowa wystukuję na klawiaturze, jest już ciemno, chłodno i dżdżysto. Polska prawdziwa jesień, tą złotą rzadko wychwytuję. Realia tej imprezy był naprawdę letnie, otwarte okno wypuszczało powietrze, lekko unosząc białe serwetki, którymi udekorowałem stół. Stolik udekorowałem jak nigdy, moja autorska robota. Zdałem sobie sprawę, że nawet posiadam jakąś tam zastawę i jakoś tam wygląda i koniec końców jakiegoś wielkiego obciachu nie będzie. Kuchnia to był prawdziwy festiwal zapachów, a przy tym mała akademia dla początkujących kucharzy. Lwia część tego kulinarnego arcydzieła powstawała na Górnej, czyli w moim drugim domu, od dłuższego czasu.

Górna – w swojej pierwotnej funkcji miejsce chytrze miało uchronić mnie przed polską zimą, która odkąd zameldowałem się w starym budownictwie, bardzo źle mi się kojarzy. Więc ciepłe swetry, kalesony i frotowe skarpety chciałem zamienić na nagi tors dumnie prezentujący 'cougarzycy' w atrakcyjnym M-3 na widzewskiej dzielnicy. Wróć, dzielnica nie miała znaczenia. Chodziło o komfort, sytuacja się lekko po pierdzieliła. Czas w tym miejscu chciałem również wykorzystać jako detoks, wychodziło mi to słabo, a był mi już bardzo potrzebny, ale alkoholizm jest tematem na oddzielną i to bardzo długą notkę. Siódme piętro, mieszkanie na prawej stronie ściany klatki, najbliżej schodów. Drzwi w kolorze mahoń, awangardowo rozłożone pokoje. Salon jest fuzją z kuchnią, a zarazem wizytówką tych przysłowiowych czterech kątów. Dominuje kolor e'creu, generalnie całość jest w kolorach wysoce stonowanych, co mogło nawet pasować do terapeutycznego zastosowania.

Było naprawdę na bogato i tutaj chciałbym nawiązać do myśli przewodniej, czyli tradycji.

Tradycja - stawiam ją obok kilu ważnych słów w moim życiu, najbliżej rodziny. Byłem wychowany, wydawało mi się w tradycyjnym polskim ognisku domowym. Dziecięcy umysł jakąkolwiek okazję moich starszych do wypicia wódki, kojarzył z prawdziwym świętem. Niechętnie wyglądał dla mnie stół pełen przystawek, tatara, śledzi i nóżek. Dziś wiem jakie mają zastosowanie. Przesiąknąłem tym zupełnie machinalnie, ewoluowałem do tych potraw inaczej były następstwem spożywania dużych ilości wódy, które koniec końców musiały mieć jakiś bodziec hamulcowy, co by przyhamował odruch wymiotny, hamując tym pomysły o rychłym powrocie. Chcę nawiązać do pięknej tradycji polskiej biesiady, zakończyć lata świetności ławy i laptopa, lustro wysłać na emeryturę, dać wsparcie sokom trawiennym i wspomóc układ pokarmowy dobry podkładem.

Tradycyjnym nawiązaniem do biesiad organizowanych przez moich nestorów był ogrom jedzenia. Jajka faszerowane były dekoracją stołu na wejściu Jacha z Olą, Nielata z Izą i Marka z Andżeliką, przyjęły się świetnie, jakby miały być pierwszym, a zarazem ostatnim daniem. Do czego musiałem gości przyzwyczaić, gdyż zwykle serwowałem kubeł wódki mocno ośnieżony, na jedzeniu nie koncentrując się zupełnie. Tym bardziej zaskoczył żurek, niektórych nazbyt – może póki co jeszcze będących na etapie mojej poprzedniej filozofii życia. Alkohol lał się przy tym bez większych oporów, przy czym mocno zestresowany podawanie i obsługą gości radosnymi efektami kojarzonymi ze ścięciem się białek nie dane było mi się cieszyć. Wraz z rozlewaniem trzeciej flaszki, z kuchni pachniało dopiekanym serkiem na wyśmienitej zapiekance. W międzyczasie słodki smak ciasta mógł osłodzić pikanterie żurku i pozwolić przyjąć kolejne trzy trzydzieści mililitrów polskiej wódki. Klimat lekki, lecz duszny to prawda, temperatury i kobiety powodują zadyszkę i wiążą języki, które tak radośnie petloliły podczas hiphopowych poniedziałków, wtorków, niedziel i czwartków. Nosy nie były zakatarzone, moja rodzina ma płynne tradycję i chociaż pokusa była silna do tego stopnia, że kontrolnie w wojaż miasta dwu-gramową dilerkę zabrałem. To użytku z niej nie zrobiłem, prawie. Próbka miasta była już na kwadracie, śpiewane najważniejsze kawałki również (pozdrawiam Marka, gdy to czyta). Miasto nie wyszło, chyba jest zbędne w takim natłoku żarcia. Wróciliśmy koło trzeciej, dokończyć żarcie, którego myślałem, że mam zimowe zapasy, a na drugi dzień już nie było po nich śladu. Podczas pomocy przy dmuchaniu świeczek na torcie miałem swoje małe życzenie. Kontrowersyjne, takie które znalazłoby złoty środek na połączenie dwóch światów z notatki o godzinie trzynastej. To nie jest łatwe.
Bez Małgosi nie byłoby pewnie nawet pomysłu na tradycyjnie rozwiązane przyjęcie, więc cały laur, premie i dobre słowa należą się jej, cokolwiek i ktokolwiek by później próbował ją w tym pamiętniku pominąć. Nauczyła mnie jeść i się fachowo gościć, jeden z lepszych i najbardziej praktycznych prezentów - imieninowych w dodatku – jakie dostałem i możliwe, że czekają.

Nie chce tego jakoś wyniośle wywyższać, bo bez serwetek i bogactwa smaków spędzałem wyjątkowe melanżowe chwile. Jednak tradycja takich uczt jest warta kroniki, fajnie, że zapisuję się na przemian z nietypowym pochłanianiem różności nosem, nocach w agencjach towarzyskich i alkoholem pitym do popołudnia. Te konkluzję i rozbieżności ukazują resztki mojej sztampowej natury, co bym taki zdegenerowany Wam się nie widział.

piątek, 27 lipca 2012

Szósty maja

Nie będzie łatwo tym razem zacząć, pomysły nie biegają radośnie po głowie. Klimat ponownie nie jest radosny. Radośnie rządzi mną nałóg więc radować może się tylko Polmos, rad na to nie ma, sny pozostają coraz cięższe, bo często mówiłeś mi, że muszę radzić sobie z tym sam.

Znałeś mnie pewnie lepiej niż ja sam i gdybym mógł z Tobą pogadać przed tym feralnym weekendem, pewnie roześmiałbyś się na moje kolejne deklarację abstynencji i tak samo śmiałbyś się dzień po, kiedy oznajmiłbym Ci jak się znowu zniszczyłem. Rzuciłbyś na pewno jakąś złotą myśl odnośnie mojego Mercedesa, którego zapakowałem w sobotę. Po brzegi, żarciem grillowym. Ja pewnie bym się obruszył, a Ty kazał mi się nie spinać. Jest to zabawne o tyle, że w tej sprawnie miewałeś często rację. Kiedy tak szusowałem w kierunku zachodnim po koleinowej drodze rzuciłem okiem na drobną stłuczkę o okolicach oryginalnie nazwanej stacji Orlean. Jeden z poszkodowanych samochodów zsunął się do rowu, a ja w takich sytuacjach zawsze wspominam Ciebie i mojego Mercedesa. Zdaje sobie również sprawę, że to za cementowało na nowo podniszczony fundament Naszej długiej przyjaźni. Więc dziś patrzę na to jak szczęśliwy pstryk w nos od losu, krótko mówiąc warto było poświęcić te parę kilogramów blachy i części zawieszenia.

W Uniejowie miałem plan głównie grillować i wyjątkowo coś z tego zjeść, bo jak pamiętasz, moje barbecuedays opierały się głównie na przyjmowaniu napoi. Również nie powitałem Warty rozsypanym węgorzem jak wtedy gdy Asia przygotowała te kozackie karkówki, które przez Twoją nie cierpliwość nie mogłem już zjeść. Oczywiście sporządziłem niezłe drinki, parę shotów, pomarańcze obsypałem cynamonem. Nie Robert, Tequila Sunrise nie jest pedalska. Gdy ja odbanderolowałem zakapeluszowaną butelkę Sierra Tequila o złotej próbie, Ty mogłeś próbować poradzić sobie z natłokiem zamówień, ja spróbowałem tego drinka, kuzyn machnął ręka zachęcająco, niezła próbka nadchodzącego wieczora.
Te typowe machnięcie ręką, też jak na złość kojarzy się z Tobą i zwiastowało zwykle to co kuzyn przed momentem zdążył uformować, z agresywnym i gorąco ożywionym grymasem na twarzy.
Zassałem porcję tego pudru i zacząłem te popołudnie przeżywać na nowo, co za piękny majowy weekend.
Zacząłem wzorować się na Tobie, sam rozumiesz, nie chciałem kobiecie psuć tego wypadu, więc z prochami skończyłem, dobierałem alkohol do potrzeb, przede wszystkim skupiając się na pełnej kontroli własnego ja.
Nie wiem dokładnie jak miałeś, ale to i tak kobietom nie wystarcza, gdy drzwi się zamknęły nie uniknąłem kłótni, o mój alkoholizm. Staję się on przedmiotem każdej kłótni, więc nihil novi.

Wraz z godziną ósmą w niedziele już nie spałem, nie towarzyszył mi żaden kac, ale nie będę tworzył meta fizycznej atmosfery, również żadne przeczucia. Nie poślizgnąłem się w domu, o nic nie uderzyłem. Nie śniłem nawet, jak często o naszych minionych melanżach i dyskusjach. Samochodem jechałem ostrożnie w trosce bardziej o alkomat zaczajonych niebieskich, niż mokrą i wzruszoną aurę. W domu obwisła suszarka wspomniała mi jak dawno już nie rozmawialiśmy, byłem na to zły. Żaden cios, wyprowadzony z treningów bokserskich, które wyprowadzałeś często i zwykle trafiały, nie zabolał tak jak telefon który odebrałem około szesnastej. Trafił w szczękę, w serce, ściął z nóg i przycisnął łączem na gardło. Nigdy nie wiem, co wtedy powiedzieć.

Słuchaj, chociaż jeśli chodzi o o mnie zawsze miałeś z tym problem, przyzwyczaiłem się do tego i nie przeszkadzało mi już, ale teraz niestety nie możesz mi przerwać. Piszę tutaj o Tobie, bo jesteś nieodłącznym elementem tych zapisów. Byłeś bardzo ważną częścią całej mojej życiowej układanki, chociaż często maskowałem tutaj zapisy o Tobie, to te o których głupio przestałeś gadać nigdy o Tobie nie były. Nie ma Cię tu, zostały głupie nie domówienia, które przez brak komunikacji, spacerują po mojej głowie każdego dnia. Nocami lubią pobiegać i skakać z całą siła przytupując w bodźce odpowiedzialne za tęsknotę. Jej i Jego nie mogły być o Was, bo zawsze widziałem Was razem. Zwykle przez telefon, nie pytałem nawet co u Ciebie, zawsze co u Was. Nie rozliczam się bo mam wyrzuty, rozliczam się, bo po raz pierwszy nie muszę oszukiwać i kręcić, winien Wam jestem prawdę.

Prawda jest jeszcze jedna, straciłem przyjaciela, jak i najważniejszą przyjaźń, której nie ma szans już odtworzyć czy podrobić. Przyjaźń hartowana prawdziwym hardcorem, emocjami, melanżami i trudnymi rozmowami. Utwardzana przez różne czasy, szkoły i zawody. Szlifowana wspólnymi wyjazdami, głupotami, tańcem i wielokrotnym zbijaniem piątki podczas tych wszystkich nasiadówek. Bilans jest na zawsze zapisany w jednym kadrze tej uśmiechniętej twarzy o lekko za czerwienionym białku w oczach. Nie potrafię napisać nic bardziej patetycznego, zawsze lubiłeś proste rozwiązania. Robert, trzymaj się. Łobuzie, strasznie mi Ciebie brakuję.

czwartek, 19 kwietnia 2012

Godzina trzynasta

Ta notka, jak i historia zaczyna się gdzieś w okolicach godziny pierwszej, lecz mam na myśli czas po południowy. Już dawno kłębił się we mnie pomysł, na taką przewrotną opowieść, szukałem odpowiedniego splotu historii, trafionej imprezy, błądziłem między charakterystykami, nie mogłem zdecydować się na bohaterów i odłożyłem ten ciekawy scenariusz, aż życie samo napisało dużo ciekawszy...

Godzina trzynasta, zawinięty w pościeli przeciąga się leniwie mężczyzna, zdradza go męskość, każdego ranka nie potrafi ukryć jak sprawnym jest mężczyzną, to cieszy oczy jego kobiety. Noc w pracy, ale cztery godziny snu to i tak sporo dla zdrowo odżywionego organizmu, po mieszkaniu nosi się zapach kąpieli i cicho pracuję sokowirówka, wyciskany sok pomarańczy plus grejpfruta dodaje sił witalnych, dźwiga partnerkę wprost do łazienki, tam drzwi się zamykają, otwierają się serca i gruczoły odpowiedzialne za feromony.

Godzina trzynasta, pod kocem wiję się, umęczony i spocony facet, męskość wyeksploatowana, skurczona gdzieś natłokiem używek, to nie cieszy już żadnych oczu, chociaż, jeszcze parę godzin wstecz, możliwe, że niejedne. Noc na intensywnym melanżu, sen to jakieś kilka godzin, z czego dwie jeszcze na kokainie i mefedronie, nie można zaliczyć do regenerujących chwil tej drzemki, niewiele zjadł dzień wcześniej, w mieszkaniu wisi odór, potu, alkoholu, lateksu, na zewnątrz hałaśliwe, wręcz drą się te paskudne bachory, wyciska mocny potok wymiocin z żołądka, opada z sił, dźwiga się z powrotem do łóżka, zerka w zamknięty portfel, zapiszczał z pustki, później do zamkniętej szafki, tam w słońcu połyskało, zaświeciło niczym srebro, sprzeda się i otworzyła się nowa perspektywa dnia.
Ignoruję masę telefonów, reflektuję na tę, które są w stanie poprawić i tak solidny i ordynarny melanż minionej nocy, bar Phoung-Dong odbiera wtem zamówienie na ryż rozmaitości, facet wstaję sięga po kawę, Ibum, i bum, wali jakiegoś kielicha z wieczora, wywietrzały, ale ocuci niczym morska bryza. Dosiada do wagi ustala kilka zamówień, wcześniej odpowiednio ważąc swoje za potrzebowanie, dzwonek naważył nie lada ciężar strachu, bez względu czy na kogoś czeka, czy nie, zawsze może to być ktoś nieproszony. Zjada ledwie połowę tego, co zostawia ten posłuszny Azjata (bez napiwku), długo-trwający prysznic odświeża jego wspomnienia, psychika ma wrażenie być wypłukiwana wraz z taplaniem przy czyszczeniu tyłka. Majtki, koszuleczka, kurteczka, perfumy dla ukrycia dnia poprzedniego, kluczyki, kierunek sklep, goście będą za dwie godziny.

Słoneczne promienie chętnie odbijają różne fale pościeli, która intensywnie faluję jeszcze po kąpieli. Telefony dzwonią, z każdym odprawia krótką rozmowę, dogaduję szczegóły z dwuznacznym dowcipem, błyskotliwie. Wspólnie siadają do stołu, ustalają dzisiejszą listę zakupów, wcześniej odpowiednio listując lodówkę, dzięki czemu lista lekko zawęża się. Miętą i sprawne przygotowanie naczyń w zmywarce. Majtki, koszuleczka, kurteczka, perfumy dla lepszego samo poczucia, kluczyki, kierunek sklep, gości odbierają za dwie godziny.
W sklepie zmierzają do kilku – lecz jasno określonych – działów sali sprzedaży. Jednak po drodze zwykło wpaść coś na inny dzień, nadadzą temu użytek przy kolejnym wspólnym gotowaniu. Samochód kręci wolne obroty, płyn do spryskiwaczy przeciera od przodu z kurzu szybę, przez który słońce kradło nieco z cennej widoczności, radio jest radiem, a zasadniczo tłem do ciągłej spokojnej i ciepłej - jak ten dzień raczkującej wiosny – rozmowy. Wsiadają goście, kilka żartów reguluję może chwilowo napiętą atmosferę, ruszają do mieszkania, a konkretnie kuchni.

W Tesco zmierza zawsze w lewo, tutaj zwykł przystanąć i zastanawiać się na co dziś ma ochotę, morze wódki, nocy wstecz budzi lekki niesmak, ale niech mimo wszystko uzupełni wieczór w akompaniamencie whiskey. Przy niczym nie przystaję, alkohol, popychacz, Redbull i izotonik, przy kasie zawsze guma do żucia, reszta nawet nie wpada mu w oko. Zakupy szybkie, jak życie. Samochód zrywa się z piskiem, wieczny pościg doprawdy nie wiedzieć za czym, wszędzie ktoś czeka, dzwoni, albo on czeka i on dzwoni, albo oni dzwonią, żeby poczekał. Radio jest energy mixem, wizualizuję sobie chorografię na dzisiejszych występach parkietowych, uchyla szybę, warto pochwalić się już targetowi, że jedzie tutaj chłopak, który zna klubowe parkiety, za kilka godzin będzie dostępny na beta-testy, oraz posłuży w odpowiedzi tematom na hyperreal: „Ketony, a seks?”
Goście czekają, zrechotały do typowego sucharowego dowcipu śmiech, wymiana piątek, kobiet nie uświadczono, wchodzą na górę, kuchnie mijając z odrazą. Sięgają po kieliszki, później on sięga po flaszkę, wódka sięga obręczy kieliszków, wszyscy sięgają nimi w górze po inne kieliszki aby stuknąć nimi solidarnie, kieliszki sięgają ust, po czym denka próbują sięgnąć sufitu, z sufitu podobno ktoś sięga na to boskim okiem, i typuje który z nich sięga już dna, koniec końców, facet sięga po lustro. Na Atlanticu pojaśniała krótsza wskazówka na drzwi do jadalni, a druga na barek. 

Wszyscy aktywnie pracują w kuchni, każdy ma określoną rolę i drinka w pobliżu, ona z coraz większym, lecz typowym niepokojem zerka na jego coraz zuchwalsze pociągnięcia ze szklanki, ich spojrzenia spotykają się, z oczu idzie wyczytać proste ostrzeżenia, z drugich zaskakujące tłumaczące, na tej płaszczyźnie dziś do kompromisu nie dojdzie. Stół w zastawie, wszystko trzyma się kompletu, płoną świeczki, świeży wypiek zagościł pachnąco na stole. Każdy zachwala te pyszności, są warte pochwały. Muzyka po cichu wtóruję dość poważnym pogawędką, na ile alkohol pozwala jeszcze na powagę, trochę życiowo, trochę politycznie, trochę dowcipnie, trochę romantycznie, trochę erotycznie i jakkolwiek alkoholu było trochę, trochę za mało.
Widać już coraz gęstszą atmosferę w relacji jednego duetu, on już zdaje się mało z tego robić, buty zakłada przy pomocy ściany, oczy krążą po twarzy ukochanej, natomiast jej krążą usta, na ogół w grymas wkurwienia. Ruszają, kilka uścisków, parę buziaków i atmosfera się oczyszcza. Na mieście mijają grupy, ochlani żywiołowo dyskutują gdzie jest jakiś bałagan, w klubie nie było nic do wyrwania. W sklepie przytomne zakupy Old Smullger, w rozmiarze jak tytuł dawnej kryminalnej polskiej produkcji, zgłosił się w jego dłoni. Ucztę na tym procentowym płótnie naszkicowali sokiem ananasowym, a pomalowali lodem, wyszło alkoholowe arcydzieło.

Po twarzach niektórych widać alkohol, u drugich prochy, są tacy co i jedno i drugie. Każdy ma już swój temat, rozrywkę, a dokładniej świat. Przy wyjściu na miasto niekiedy potrzeba pomocy przy zakładaniu butów, znajdą się tacy, którzy pamięcią nie wyjdą z domu. Wchodzi do klubu, cokolwiek by się nie działo, ZAWSZE pierwszy będzie bar, mając pieniądze do klubu wchodzi profilaktycznie, myślami i tak jest w agencji, jednak musi później mieć podstawę do argumentów, że panny były słabe. Wychodząc mija jakieś pary, źle robi mu się na ich widok i żywo dyskutuję z ziomkiem, który burdel będzie dziś w guście, w końcu w klubie było pusto. W taksówce już wie jaki adres podać, na miejscu prosi o drinka, weźmie też dziwce, jest głupi, ale głupi gentlemen to lepsze niż tylko głupota. Pod natryskiem śliną naszkicował ślad na kafelkach, domalował procentową uryną, płótno leży już w pokoju, dzisiaj on po raz kolejny będzie je darł.
Po wyjściu ledwo już idzie, chociaż przyjął porządną kreskę przed wyjściem, alkohol już dumnie w koszulce lidera przejmuję pełną kontrolę nad peletonem emocji, myślami jest w domu tam padnie na łóżko, w końcu było fajnie, świetnie, albo nie, tragicznie...

Po wejściu i ich i alkoholu na stół już nie wie co mówi, niby trzeźwo, ale na drugi dzień nie powtórzy, ona już wie, że to jego pora, rano będą o tym rozmawiać, nie było tak tragicznie, nie było źle, fajnie, chyba świetnie...

Podsumowałbym to jakoś, mógłbym coś dodać, ale większość osób czytających te wynurzenia znają sytuację, jak i osoby opisane, no ale, żeby dla przyjezdnych tajemnicy nie robić, opowiadają o jednej osobie, która wciąż nie potrafi określić jasno, które życie jest fajniejsze, bo o fajność w życiu chodzi podobno.

'...patrz ludziom po oczach, od zawsze Ci mówiłem, piętnaście kilo schudłem jak towar odstawiłem...' - Sokół

środa, 18 stycznia 2012

Gran Derbi

To będzie jedna z niewielu notatek utrzymana w dość ponurym nastroju, nasączę ją refleksją, której powonienie będzie roznosić się po całej długości tekstu, zobrazowana będzie dla kontrastu na tle obiektu, który spełnia moje imprezowe marzenia. Wszystko po to, aby wkrótce z odpowiednim zapasem czasu usiąść i podsumować ten rok.

W lekkim pędzie, wyskoczyłem zza rogu Mexicany, rynek Manufaktury był mocno zatłoczony. Sobotni wieczór, od dziesięciu minut trwa Gran Derbi, a od ośmiu Królewscy prowadzą jedną bramką, której ja KURWA nie widziałem. I chociaż randka udała się w moim mniemaniu, a mój nastrój powinien unieść głowę wysoko i z nonszalancją pozwolić lawirować dumnie mijając ludzi – nie dotykając ich. Ale to nie był dzień kowboja, a tak, że gentlemena, o narcyzie nie wspomnę. To dzień żołnierza, który właśnie w okopach pubu, dymu i brzdęku butelek powinien wspierać swój najdzielniejszy batalion, a tymczasem traci czas na dotarcie w miejsce walki. Taksówka, przystanek Quo Vadis, mocno zziajany zrzucam kurtkę, niczym hełm, wódka z colą raz, a przede mną duży ekran na który biega, dwudziestu dwóch panów, z czego tylko biała jedenastka może wyjść zwycięsko. Cięsko, tfu, ciężko, było tam usiedzieć...

Nim, jeszcze jednak mijałem wiwatujący tłum na cześć Barcelony, nim kilkakrotnie zdążyłem zawyć z rozczarowania i niezdrowo podniecić się bezbramkową akcją strzelecką, w przejściu do wyjścia zderzyłem się nerwowo z jakimś typkiem. Nie byłoby - w tym ogłuszonym wrzaskami radości pubie - nic dziwnego, gdyby nie fakt, że gość wyraźnie kogoś przypominał. Ubrany dobrze, w ręku trzymał piwo Tyskie, głośno do barmanki wołał o Ballatine's z coca-colą, a w międzyczasie z jego telefonu zawył dzwonek znanej melodii Hardcore Vibes, wyglądał na to, że to Gr, gr, no...
'Gran derbi dla Barcelony!' - wrzasnął Marek i zapomniałem o nim tak szybko jak on, o mnie. To realnie sprowadziło mnie na ziemię, przełknąłem gorzką ślinę porażki, narzuciłem kaptur i ruszyłem do miejsca upragnionego. Ten mój doskonały plan zakłócił Jachu brakiem wejściówek i skierował na pewny tego wieczora Gossip...

Gossip – dawna Rezydencja, to już sporo mówi o tym lokalu, jednakże kiedyś dałem temu miejscu szansę i to miała być ostatnia. Była, aż do tego dnia. Klub na pewno ciasny, pełen ludzi orientacji homoseksualnej, lub bliżej nieokreślonej. Dół na niebiesko, przy wejściu ulokowali konsolę disc-jockeya, który patrząc w przód widzi bar, który to łączy się z zachodnią ścianą. Zręcznie minąwszy muzycznego animatora klubu, można wspiąć się na górę, gdzie już na całej długości zachodniej ściany wyciągnięty jest bar który koniec ma przy parkiecie, a vis 'a' vis jedyne kanapy siedzące. Cała góra dla odmiany jest w kolorach pomarańczu.

...nie zabawiamy tam długo, przyznaję trochę marudziłem, ale w końcu, chyba wszyscy doszli do podobnej konkluzji, obrawszy finansowy konsensus, orzekliśmy korzystny kompromis. Wlokąc się ku upragnionej Pomarańczy. Zerknąłem w głąb ulicy Zielonej, tam przed znanym już w środowiskach drum 'n' bassowych klubie StereoCrocs, do tańca rozgrzewała się niska blondynka, która już z daleka przypominała mi kogoś bardzo bliskiego. Żwawo ruszała nóżkami, a przez rozpiętą kurtkę, widać było dowcipną koszulkę ze znanym dzieciom Kubusiem Puchatkiem, już miałem wołać: Ju... Jut.. J...
'Jedziemy tą taksówką?' Padło ze strony Jacha i zwyczajnie zapomniałem o niej, jak ona o mnie. Taksówka odjechała realizować czyjeś inne pijackie widzimisię. I kiedy złotówa czekał na schodzących, my byliśmy wchodzący na piętro dawnego klubu Heaven, od niedawna chwalonej Pomarańczy.

Minąłem w przejściu jakąś postać, miała specyficzny chód, lekko kaczkowaty, i dziwnie trzymała torebkę, ramię opierało się na zgięciu łokcia, rozmiarami była duża, więc wyglądało to groteskowo, do tego miała wyraźnie nienaturalnie wyprostowane włosy, przypomniała – i kiedy chciałem wymówić Pa... P... to usłyszałem: 'Patrz, kurwa, jak łazisz!' - huknął jakiś mrukliwy typ, gdy z hukiem wytrąciłem mu piwo, które roztrzaskało się, tak jak moje wspomnienie o niej. 

Zwiedzamy górę. Salę dance, na której bar odwiedzamy regularnie, zmieniając kolor soków trawiennych na typowy dla jednego rodzaju shotów, mowa o kamikadze. Wlewam w siebie tego wieczora naprawdę sporo. Gdy zeszliśmy na dół, żeby umoczyć usta ponownie w kilku kieliszkach, tyłem do mnie tańczyła jakaś niewiasta. Włosy miała nadzwyczaj długie, ruch taneczny miała chwilowo zapożyczony z Protectorów, do tego skąpą mini, która odsłaniała lwią cześć zgrabnych ud i reszty nogi, które od mini w dół – schodząc wzrokiem – nie mogły się skończyć, miałem na końcu języka jej imię i nadzieję, że jak w pozostałych przypadkach to ona i jeszcze pamiętam jej imię. Odważnie wyciągnąłem rękę w stronę jej ramienia: E... Em...; przeciął jaki typ: 'Ej, nie zapominasz się, to moja dziewczyna'. Wzrok gwałtownie wbiłem w niego, jednocześnie wybijając ostatnie skojarzenia z głowy i chwilę później niepostrzeżenie wbijając do męskiej toalety, na wbicie się na wyższy poziom melanżu.

Po aplikacji dwóch skromnie wyglądających linii przezroczystego kryształu, pociągnąwszy mocno nosem, przymykając lewą powiekę, a powszechna odmiana goryczy zalało mi gardło, powoli coraz rzetelniej rozjaśniając mój umysł, z alkoholowej ciemności. Mimo że akcja w toalecie mogłaby relatywnie wydłużyć ten bal i tak było dość późno, Jachu nieco się pogniewał przy wyjściu, bo w chwilę zmieniłem plany. Autobus toczył się powoli, na jednym z przystanków jakby już ostatnim narkotykową-alkoholowym fleszem stała dziewczyna, taka w sam raz, wa panterko-wym stroju i burzy kręconych włosów, poznałem ją przez chwilę, wychyliłem się na krześle, z mina zawieszoną w wymawiane: E..., E.... ”E, to wszystko chuj, jebać” - mruknął kąśliwe jakiś zamroczony żul.

Wysiadłem. W domu usiadłem do dwóch mocnych drinków ginu z tonikiem, próbując odtworzyć twarze i imiona, na darmo, ale budziły mnóstwo jakiś pozytywnych refleksji.



'Przejebię cały hajs, bawię się cały czas, pierdolę cały świat!' - VNM