W pierwszej fazie pisania
miało być normalnie i powrót do kanonu twórczości, czyli ile, co
i gdzie spożyłem alkoholu w jak doborowym towarzystwie. Później
mój uśpiony introwertyk, lekko się przebudził i pod jego presją
miałem stworzyć niebanalne, ale ckliwe i wzruszające 'resume' dla
wielu spraw, które niewątpliwe ostatnio – a nawet mniemam, że
życiowo – spierdoliłem. Usiadłem tutaj po raz trzeci i
postanowiłem napisać szczerze, gorzko i znowu trochę na
pożegnanie.
Dawno temu usiadłem do
takiej notki, pełnej frustracji, ale też zajebistej energii i woli
odwrócenia wszystkiego jeszcze na swoje, krótko po tym osiągnąłem
w mniejszym, bądź większym stopniu grono tamtych postulatów. Dziś
wołam do siebie, Bartek, kurwa, weź to sobie przypomnij! Ale nie
działa, morał jest zwykle jak w tych dennych dowcipach o łotewskich
chłopach. Z nadzieją, że za kilka dni nie będę - jak internet o
tych żartach – pamiętał. Chciałem być kiedyś skurwysynem,
dosłownie, być takim zmrożonym chujem i jeszcze śmiać się
wesoło upity ponczem. I kiedy naprawdę bez problemu i większych
analiz mógłbym tak o sobie powiedzieć, to wolałbym, żeby z tych
aspiracji pozostało tylko zmrożenie. No i poncz.
Nie ma już na moim
zegarku godziny trzynastej. Wybija znacznie wcześniej, jak w zeszłą
sobotę. O jakiś tam sokach i kąpielach to już nawet nie jestem
godzien porównań rzeźbić. Nie wiem jak wróciłem z piątku, bo
piątek był właśnie przed sobotą, przed kolejną niedzielą, a
tym tygodniu nawet i poniedziałkiem.
Nie mam obecnie nic do
swojej pracy, nie wkurwia mnie tak jak poprzednia, chociaż jestem
uprzednio pewien, że ten dzień nadejdzie i zamieni się w lata. Co
dla ludzi, już w poniedziałek myślących o weekendzie, jest rzeczą
naturalną. Praca, cóż, to nie mój żywioł. Więc żwawo
wyskoczyłem z niej w piątek. Zatrudnienie i obecność w nim, na
miejscu sprawia, że zaziewuję niemal cały pokój. Zamyślam się,
często wstaję, że niby w szafie właśnie odnalazłem błyskotliwie
jakiś bubel do pilnej reanimacji i interwencji w ważnym programie.
Nie. Robię wszystko, byleby nie zasnąć, miejsce harówy wysysa ze
mnie resztki energii. Dopiero gdy z rozhuśtaną, lekką już, torbą
opuszczam portiernie, do uszy doleci mocny bit, czuję się jakbym w
kieszeni miał już moją ulubioną torbę i po drodze schodami w dół
zrobił z niej użytek.
Do rzeczy. Stąd zwykle
poleciałbym na obiad do największej strefy obiadowej w Łodzi. Ale
dziś miałem jeść później, gdyż Nielat oznajmił: „- Szamy
tym razem to u nich nie uświadczysz Wąski!”, tak jakbym
faktycznie dużo jadł. Smutne, bo to niezła kuchnia i mimo że do
wódki jadam głównie popitę, to na pewno coś bym przegryzł.
Zjadłem kurczę
orientalne, a chwilę później bym w Fordzie, chwilę w Tesco, no i
ostatecznie, na co: umówmy się, czekałem całe pięć dni. Na
wersalce w dużym pokoju i kieliszkiem przy ustach.
Po dniach pięciu, nawet
ciepła! I tak smakuję jak wspominany skurwysyński poncz.
(A żarcia oczywiście
pełen stół...)
Piątek w pełnej odsłonie
zaczął się o godzinie dziesiątej, a ja już siedziałem o ósmej.
Znaczy się, owszem, byłem zdesperowany, ale naprawdę na ósmą
miałem być. Lwia część ekipy godzinę imprezy potraktowała
bardzo frywolnie, ale ja zachowałem się jak przystało –
kulturalnie. Siedziałem koło Marka, więc 'vibe' utrzymywał się
na wysokim poziomie. Wódki lało się coraz więcej, aż amplituda
urosła do takiego stopnia, że trzeba było wezwać posiłki. Po
pierwsze zacząć troszkę jeść, a po drugie zderzyć się sam na
sam, ze swoją największą słabością – w toalecie. Nie jest to
jeszcze prostata, ale sprawa jest prosta, działasz wprost po prostej
prosto do celu. Banknotem po linii. Poczułem się na pewno bardziej
rześki, a przede wszystkim, bardziej spragniony. Przechodzimy do
apogeum, do Ambasady podobnież nie było sensu wchodzić, o tym mówi
jedna z wersji, druga skłania się ku temu, że moja piosenka nie
jest 'bangerem' dyskotekowym. Na czym – o dziwo – poznała się
sama ochrona, lub bramka, zależy od stopnia prawilności.
Bawimy się więc
klasycznie w Czekoladzie, bardzo klasycznie, ponieważ pamiętam jak
zwykle parę oczów, bar, podskoki, bar i piekielnie jasną toaletę,
czyli jest klasyka, konsekwencja, a nawet konserwatyzm, w kolejnym
mówieniu sobie tym razem pobawisz się z pamięcią – bo nie
pamiętam, kiedy to ostatnio mi się udało.
Wyszło Nam się szybko,
ale nie wiem czy atmosfera w domu nie była bardziej szałowa niż w
samym lokalu. Miałem swoją szklankę, swoją rozmową, swój świat
i zastał mnie on z paskudnym uczuciem niedosytu na kanapie w swoim
mieszkaniu.
Wachlarz pytań rozwinął
się razem z wężem od natrysku, jak? Jak, tutaj trafiłem, czasu
miałem niewiele, gdyż za chwilę odjeżdża mój transport na
działkę. Na śniadanie zjadłem 100 mg twarożku, wsunąłem nosem.
No i ta linijka to może mieć podwójne dno, co? W Żabce Perła
Export, a w drodze jeszcze dwie, tu propsa bierze Zioło, w chuj
bogactwo. Przede wszystkim miszmaszu w głowie, no bo nie wszystko
wywietrzało z piątku, piwo to trochę kiepski alkohol na zabawę.
Ja pojechałem pracować, więc do swoich prac działkowych
zaaplikowałem jakiś sześć Tyskich, przez co zrobiłem połowę –
prac, no bo nie Tyskich, przestań. Lawirowałem po działce ochoczo
zabawiając wszystkich rozmową, a koniec końców padłem przed
meczem i chyba nawet na meczu.
Kolejny raz nie wiem, nie
jest to cudackie.
Na niedziele nie miałem
planu na destrukcję. Dokończyć rozgrzebane zadania, zjeść,
pożegnać się i wybyć, bo słońce nie rozpieszczało, więc nie
było szans na kąpiele słoneczne. Nim się chciałem żegnać,
przywitał mnie mój szanowny wuj o przekrwionych oczach i
przepalonym, tsunami alkoholu gardłem wydrapał: „ - Witaj, mój
przyjacielu!”. Był po weselu i żadne starania ukrycia tego faktu,
lub próby zagadek z tym związanych na nic by się zdały, bo jego
oddech sprawił, że musiałem łyknąć browaru. Gdy postawił
weselną chciałem odmówić, ale zawiał ten znajomo pachnący
wiatr... W głowie huknął zjazd po kilku workach anielskiego pyłu
i wtedy pewnie bym dużo myślał, rozpamiętywał, posłuchał
pocieszających płyt jak gdzieś tam inni są mocno w dupie, w
zamian skorzystałem z bardziej sprawdzonej pomocy – weselnej.
Muszę napisać, chociaż zabawniej byłoby, gdybym napisał, że nie
muszę, cóż, to był błąd. Wódka dnia trzeciego rusza lawinę,
ale jednocześnie zwyczajnie stawia mnie na nogi, fizycznie i
psychicznie. Do końca dnia rozbroiłem jeszcze kilka piw, no i
setkę. Odwiózł mnie kuzyn, tyle ustaliłem po setce niczego nie
pamiętam.
Poniedziałek był
straszny. Obudziło mnie powoli coraz bardziej ciekawskie słońce
moich włości, za oknem zapowiadało na żar. W pierwszej kolejności
wymyśliłem spóźnienie, ale w głowie wiedźma straszyła tak
mocno, tak wulgarnie i z taką energią, że przewalałem się tylko,
ale ze snem to nie miało nic wspólnego. Decyzję podjąłem wespół
z wiedźmą, nie dasz rady dziś dojść do pracy, musiałem ją z
pecyny wygonić. Zacząłem powoli od czterech radlerów, oczywiście,
tylko dla tego, że piłem sam i w ukryciu, inaczej z takowym
alkoholem się nie pokazuję. Poza tym, to miało mieć charakter
medyczny, więc bez żadnych homoseksualnych zaczepek. Po południem
wypełzałem po setkę, to źle, kac i tak dopadł mnie we wtorek,
wiedźmy już nie było.
Najlepiej gdybym pogadał
z Beckiem i zmierzył się jego skalą, chociaż wszystko jest
konsekwencją tego czego sam chciałem. Dlatego jest to tak
depresyjne w moim odbiorze. Pewnie mój genialny, acz przećpany i
doszczętnie zalkoholizowany umysł wyłączył na jakiś czas
komórki odpowiedzialne za brylowanie intuicją w ławicy problemów
i decyzji. Wszystko, absolutnie cały precyzyjnie szlifowany diament
misternego planu padł z trzaskiem na podłogę, a ja próbując go w
ostatnich chwilach lotu ratować, jedynie nabawiłem się głębokich
ran. Obecnie nawet krew nie chce na nich krzepnąć, o zabliźnieniu
więc nie myślę.
Ta osobista odsłona
bloga, znowu wpada w stan zawieszenia, może wpadnę napisać tu o
własnym weselu. Na razie zbieram się za wyciskanie talentu w mniej
zbolałe miejsce. Jeśli nie kasa, to może chociaż fame zgarnę.
Trzymaj się.