czwartek, 27 czerwca 2013

Trzymaj się

W pierwszej fazie pisania miało być normalnie i powrót do kanonu twórczości, czyli ile, co i gdzie spożyłem alkoholu w jak doborowym towarzystwie. Później mój uśpiony introwertyk, lekko się przebudził i pod jego presją miałem stworzyć niebanalne, ale ckliwe i wzruszające 'resume' dla wielu spraw, które niewątpliwe ostatnio – a nawet mniemam, że życiowo – spierdoliłem. Usiadłem tutaj po raz trzeci i postanowiłem napisać szczerze, gorzko i znowu trochę na pożegnanie.

Dawno temu usiadłem do takiej notki, pełnej frustracji, ale też zajebistej energii i woli odwrócenia wszystkiego jeszcze na swoje, krótko po tym osiągnąłem w mniejszym, bądź większym stopniu grono tamtych postulatów. Dziś wołam do siebie, Bartek, kurwa, weź to sobie przypomnij! Ale nie działa, morał jest zwykle jak w tych dennych dowcipach o łotewskich chłopach. Z nadzieją, że za kilka dni nie będę - jak internet o tych żartach – pamiętał. Chciałem być kiedyś skurwysynem, dosłownie, być takim zmrożonym chujem i jeszcze śmiać się wesoło upity ponczem. I kiedy naprawdę bez problemu i większych analiz mógłbym tak o sobie powiedzieć, to wolałbym, żeby z tych aspiracji pozostało tylko zmrożenie. No i poncz.

Nie ma już na moim zegarku godziny trzynastej. Wybija znacznie wcześniej, jak w zeszłą sobotę. O jakiś tam sokach i kąpielach to już nawet nie jestem godzien porównań rzeźbić. Nie wiem jak wróciłem z piątku, bo piątek był właśnie przed sobotą, przed kolejną niedzielą, a tym tygodniu nawet i poniedziałkiem.

Nie mam obecnie nic do swojej pracy, nie wkurwia mnie tak jak poprzednia, chociaż jestem uprzednio pewien, że ten dzień nadejdzie i zamieni się w lata. Co dla ludzi, już w poniedziałek myślących o weekendzie, jest rzeczą naturalną. Praca, cóż, to nie mój żywioł. Więc żwawo wyskoczyłem z niej w piątek. Zatrudnienie i obecność w nim, na miejscu sprawia, że zaziewuję niemal cały pokój. Zamyślam się, często wstaję, że niby w szafie właśnie odnalazłem błyskotliwie jakiś bubel do pilnej reanimacji i interwencji w ważnym programie. Nie. Robię wszystko, byleby nie zasnąć, miejsce harówy wysysa ze mnie resztki energii. Dopiero gdy z rozhuśtaną, lekką już, torbą opuszczam portiernie, do uszy doleci mocny bit, czuję się jakbym w kieszeni miał już moją ulubioną torbę i po drodze schodami w dół zrobił z niej użytek.
Do rzeczy. Stąd zwykle poleciałbym na obiad do największej strefy obiadowej w Łodzi. Ale dziś miałem jeść później, gdyż Nielat oznajmił: „- Szamy tym razem to u nich nie uświadczysz Wąski!”, tak jakbym faktycznie dużo jadł. Smutne, bo to niezła kuchnia i mimo że do wódki jadam głównie popitę, to na pewno coś bym przegryzł.
Zjadłem kurczę orientalne, a chwilę później bym w Fordzie, chwilę w Tesco, no i ostatecznie, na co: umówmy się, czekałem całe pięć dni. Na wersalce w dużym pokoju i kieliszkiem przy ustach.
Po dniach pięciu, nawet ciepła! I tak smakuję jak wspominany skurwysyński poncz.
(A żarcia oczywiście pełen stół...)

Piątek w pełnej odsłonie zaczął się o godzinie dziesiątej, a ja już siedziałem o ósmej. Znaczy się, owszem, byłem zdesperowany, ale naprawdę na ósmą miałem być. Lwia część ekipy godzinę imprezy potraktowała bardzo frywolnie, ale ja zachowałem się jak przystało – kulturalnie. Siedziałem koło Marka, więc 'vibe' utrzymywał się na wysokim poziomie. Wódki lało się coraz więcej, aż amplituda urosła do takiego stopnia, że trzeba było wezwać posiłki. Po pierwsze zacząć troszkę jeść, a po drugie zderzyć się sam na sam, ze swoją największą słabością – w toalecie. Nie jest to jeszcze prostata, ale sprawa jest prosta, działasz wprost po prostej prosto do celu. Banknotem po linii. Poczułem się na pewno bardziej rześki, a przede wszystkim, bardziej spragniony. Przechodzimy do apogeum, do Ambasady podobnież nie było sensu wchodzić, o tym mówi jedna z wersji, druga skłania się ku temu, że moja piosenka nie jest 'bangerem' dyskotekowym. Na czym – o dziwo – poznała się sama ochrona, lub bramka, zależy od stopnia prawilności.
Bawimy się więc klasycznie w Czekoladzie, bardzo klasycznie, ponieważ pamiętam jak zwykle parę oczów, bar, podskoki, bar i piekielnie jasną toaletę, czyli jest klasyka, konsekwencja, a nawet konserwatyzm, w kolejnym mówieniu sobie tym razem pobawisz się z pamięcią – bo nie pamiętam, kiedy to ostatnio mi się udało.
Wyszło Nam się szybko, ale nie wiem czy atmosfera w domu nie była bardziej szałowa niż w samym lokalu. Miałem swoją szklankę, swoją rozmową, swój świat i zastał mnie on z paskudnym uczuciem niedosytu na kanapie w swoim mieszkaniu.

Wachlarz pytań rozwinął się razem z wężem od natrysku, jak? Jak, tutaj trafiłem, czasu miałem niewiele, gdyż za chwilę odjeżdża mój transport na działkę. Na śniadanie zjadłem 100 mg twarożku, wsunąłem nosem. No i ta linijka to może mieć podwójne dno, co? W Żabce Perła Export, a w drodze jeszcze dwie, tu propsa bierze Zioło, w chuj bogactwo. Przede wszystkim miszmaszu w głowie, no bo nie wszystko wywietrzało z piątku, piwo to trochę kiepski alkohol na zabawę. Ja pojechałem pracować, więc do swoich prac działkowych zaaplikowałem jakiś sześć Tyskich, przez co zrobiłem połowę – prac, no bo nie Tyskich, przestań. Lawirowałem po działce ochoczo zabawiając wszystkich rozmową, a koniec końców padłem przed meczem i chyba nawet na meczu.
Kolejny raz nie wiem, nie jest to cudackie.

Na niedziele nie miałem planu na destrukcję. Dokończyć rozgrzebane zadania, zjeść, pożegnać się i wybyć, bo słońce nie rozpieszczało, więc nie było szans na kąpiele słoneczne. Nim się chciałem żegnać, przywitał mnie mój szanowny wuj o przekrwionych oczach i przepalonym, tsunami alkoholu gardłem wydrapał: „ - Witaj, mój przyjacielu!”. Był po weselu i żadne starania ukrycia tego faktu, lub próby zagadek z tym związanych na nic by się zdały, bo jego oddech sprawił, że musiałem łyknąć browaru. Gdy postawił weselną chciałem odmówić, ale zawiał ten znajomo pachnący wiatr... W głowie huknął zjazd po kilku workach anielskiego pyłu i wtedy pewnie bym dużo myślał, rozpamiętywał, posłuchał pocieszających płyt jak gdzieś tam inni są mocno w dupie, w zamian skorzystałem z bardziej sprawdzonej pomocy – weselnej. Muszę napisać, chociaż zabawniej byłoby, gdybym napisał, że nie muszę, cóż, to był błąd. Wódka dnia trzeciego rusza lawinę, ale jednocześnie zwyczajnie stawia mnie na nogi, fizycznie i psychicznie. Do końca dnia rozbroiłem jeszcze kilka piw, no i setkę. Odwiózł mnie kuzyn, tyle ustaliłem po setce niczego nie pamiętam.

Poniedziałek był straszny. Obudziło mnie powoli coraz bardziej ciekawskie słońce moich włości, za oknem zapowiadało na żar. W pierwszej kolejności wymyśliłem spóźnienie, ale w głowie wiedźma straszyła tak mocno, tak wulgarnie i z taką energią, że przewalałem się tylko, ale ze snem to nie miało nic wspólnego. Decyzję podjąłem wespół z wiedźmą, nie dasz rady dziś dojść do pracy, musiałem ją z pecyny wygonić. Zacząłem powoli od czterech radlerów, oczywiście, tylko dla tego, że piłem sam i w ukryciu, inaczej z takowym alkoholem się nie pokazuję. Poza tym, to miało mieć charakter medyczny, więc bez żadnych homoseksualnych zaczepek. Po południem wypełzałem po setkę, to źle, kac i tak dopadł mnie we wtorek, wiedźmy już nie było.

Najlepiej gdybym pogadał z Beckiem i zmierzył się jego skalą, chociaż wszystko jest konsekwencją tego czego sam chciałem. Dlatego jest to tak depresyjne w moim odbiorze. Pewnie mój genialny, acz przećpany i doszczętnie zalkoholizowany umysł wyłączył na jakiś czas komórki odpowiedzialne za brylowanie intuicją w ławicy problemów i decyzji. Wszystko, absolutnie cały precyzyjnie szlifowany diament misternego planu padł z trzaskiem na podłogę, a ja próbując go w ostatnich chwilach lotu ratować, jedynie nabawiłem się głębokich ran. Obecnie nawet krew nie chce na nich krzepnąć, o zabliźnieniu więc nie myślę.

Ta osobista odsłona bloga, znowu wpada w stan zawieszenia, może wpadnę napisać tu o własnym weselu. Na razie zbieram się za wyciskanie talentu w mniej zbolałe miejsce. Jeśli nie kasa, to może chociaż fame zgarnę.


Trzymaj się.

środa, 6 marca 2013

Modestep... odwołany

Staję się w tych notkach mocno refleksyjny, zauważyłem. Ruszył trzeci  - ostatni w najmniej przyjemnej porze roku - miesiąc. I ciągnie się stałą niezmienną z roku z dwunastką po dwudziestce, nie jest to wąsko (ajć) rozumiana stagnacja, nie daj Bóg stabilizacja. Wciąż szarpię się sam ze sobą, więcej piję i poważniej myślę o przyszłości, póki co zawodowej.

Dawno nie pisałem o klubach, w karnawale nie odwiedzałem ich z drobnymi wyjątkami na konińskie szaleństwa, które na tyle dobrze opisują mi zdjęcia w ilości trzystu odbitek, więc mogę darować redagowanie czegoś co tak pięknie oddała lustrzana fotografia. Jest to trochę jeden zero dla postępującej technologii kontra banalnej i wyczerpującej w 'rzeźbieniu' mowy pisanej, ale nie zamykam drzwi już dla zmiany formuły blogowania, to też, nie będzie konserwatywnego marudzenia o schyłku prozy.

Skoro w klubach nie bywałem, to natarłem balsamem opuszki palców na Modestep. A konkretnie jego koncert. W Wytwórni - mieszczącej się niedaleko Tabaco Park, czyli nowobogackich apartamentowcach w których mógłbym zamieszkać, serio. Liczyłem, że zrobię bezcenny opis, trip-raport, a później udzielę porad jaki miks substancji toksycznych i odurzających należy wybierać na ostry lot jaki serwują dub-stepowe balangi. Modestep się na łodzian wypiął, zachlał za mocno w Katowicach i dzień po miał już zapalenie płuc, mnie zwykle boli głowa, może serce, na płuca po melanżach się nie skarżę. Zima nie jest plenerowa, więc albo klub albo kwadrat i tutaj - co zaczyna mnie zawstydzać - służą Nielaty. O wstydzie można powiedzieć tyle, że ja po części zaraz czuję się winny, że kolejny raz obeżremy się i popijemy na de facto ich koszt, oraz trud pracy. Mam nadzieję, że życie wkrótce pozwoli mi się zrewanżować, godnie.
Po drugie, czuję się nieco... zdziadziały. Zwyczajnie przez to, że imprezy wokół stołu pełnego potraw i żartach o kłótniach w związku, to nawet nie była moja domena, a diastema w schludnie klubowo prowadzonym życiu. Nie czuję się zdziadziały przez atmosferę, kota, lub kapitalne żarcie, a poczucie komfortu i radości jakie dają mi coraz częściej tego typu spokojne nasiadówki.

Ta. Nasiadówka. Godzina 20:00, powoli schodzą się goście, przy czym najdłużej schodzi Jachu, ale przestało to wszystkich złościć, każdy jest miarowo przygotowany. Na stole, cóż, jak w poprzednich latach postowania, zwykłem koncentrować się skrupulatnie na ilości i marce alkoholi, tak teraz czas na stół spojrzeć z innej strony. Gastronomicznej. Więc, dwie wersję tostów: z papryczkami japanelos i łagodniejsza - z salami i szybką, melanż sosów i dwie pizze: Koń Polski i kompozycja własna. Powiedziałbym coś więcej, ale przed wyjściem spożyłem pyszną kaczkę w pomarańczach i za chuja nie byłem w stanie nic do ust włożyć, biorąc pod uwagę fakt, że musiałem wlewać. Gdy klubujesz, to wiesz mniej-więcej o czym pisać, dzieję się więcej, ale pozoronie, bo to wszystko chaotyczne i raczej mocno indywidualne przeżywanie imprezy, przynajmniej do jakiegoś czasu. Natomiast podczas domowych spotkań nie można mówić o nudzie, bo dyskusja często przebija frajdą najlepsze melanżowe kawałki, ale trudno teraz wspomnieć natłok tematów, oraz kanonadę błyskotliwych ripost. Jest po prostu inaczej, ale pogodziłem się z coraz częstszym siedzenie na rzecz tańczenia. Jest okej.

Okej, nie oznacza, że nie stawiam sobie pytań. Przeciwnie, niechętnie ale zmusza to mnie do refleksji. Czy to emerytura? Czy melanżowo wypaliłem się jak król parkietu i wieczny łowca? Być może w tamtej roli odnalazłem wszystko co daję satysfakcję? Tak może być. Impreza to dziedzina, która szybko się nudzi, potrzeba nowych, coraz to intensywniejszych bodźców. To jak małe porcję narkotyków, albo dawki rosną i już spadasz w przepaść, bo zabawa staję się wtedy piekłem nałogu, albo zmieniasz narkotyk. Myślę, o metamorfozach, które we mnie zachodzą, czy intuicyjnie odskakuję i odczołguje od przepaści, czy jestem już nudnawym dwudziestopięciolatkiem, który z dnia na dzień szarzeje, czy zmieniłem tylko tryb i ewoluuję w bardziej pasywną odmianę melanżu, a dodatkowo stabilną uczuciowo. Który z różnych punktów widzenia, może być różnie oceniana. Obiektywnie jednak wiem, że biorąc pod uwagę mój dorobek, może wyjść wyłącznie na dobre.

Jednak niczego nie mogę - nawet sobie - zagwarantować. Emerytowany zwolennik poligamii o skłonnościach narkotyczno-alkoholowych z dnia na dzień nie zostanie przykładnym mężem niosącym codziennie aktówkę z bułkami nasmarowanymi pasztetem w drodze do urzędu, czy korporacji. Umówmy się nie mam nawet takiej motywacji. Ćwierć wieku upływa mi na wiecznym: 'nie wiem'. Każdego dnia, na różne pytanie bez zawahania odpowiadałbym w sposób z cytatu i w wielu przypadkach mówiłbym absolutnie szczerą prawdę.

'...Tak długo próbowałem się zmienić i w sumie jest mi to trudno ocenić,
 ale chyba jestem typem gościa, który potrzebuje mocnego bodźca...' - Pezet 


wtorek, 29 stycznia 2013

Sylwester 2012

Zakończył się rok 2012, przeżyliśmy. Końca świata nie było, tych którzy nabrali kredytów i potańczyli sobie przez ostatnie miesiące Majowie zapewne również nie doinwestują. Ich też mogło w ogóle nie być. Wszystko okazało się zwyczajnym farmazonem. Farmazonem również ktoś ostatnio nazwał moje pianie odnośnie detoksu. Naturalnie, opinia jednej osoby nie powinna mieć znaczenia, ale to sygnał, często reszta nie odzywa się, a myśli podobnie. Na całej długości tekstu nie pozostawię wątpliwości co do tego, że detoks trwa, chociaż jest u schyłku.

Poprzedni Sylwester należał do tych ostatnich mocno szalonych melanży, trwających kilka dni. Którymi zresztą wypełniony był cały rok przed Nim. Ten rok, z góry był zapowiedziany jako spokojniejszy, taki był plan, raczej bez celu. Bez konkretnych założeń.

Ten Sylwester – racja – trochę temu zaprzecza. Podobnie jak i kilkadziesiąt melanży, parę alkoholowych ciągów na początku roku i eksperymenty z innymi substancjami psychoaktywnymi. Ale wróćmy do właściwego zakończenia roku 2012, który odbył się na kwadracie Nielatów.

Kwadrat Nielatów – skromne dwupokojowe mieszkanko zlokalizowane na granicy dwóch dzielnic Łodzi, Bałut i Radogoszcza. Na wejściu witają Nas drzwi do toalety i tu w prawo możemy udać się do Piotrkowego gabinetu, a na lewo jest pokój gościnny i pomieszczenie gdzie najczęściej balujemy. Wszystko w wesołych kolorach, z kotem i naprawdę dobrą energią i atmosferą.

Gospodarze, chociaż od niedawna w tytułowej roli, radzą sobie naprawdę znakomicie. Stół przyszykowany był, jak te które, większość zapamiętała z Wigilii, do tego jakość poczęstunku, nawiązując do tradycji świątecznych: jak u Mamy! Choć, oczywiście dużo bardziej nowatorsko i młodzieżowo. W zależności od preferencji jedni przystawki popijali Stockiem, inni zaś nieco mniej tradycyjną na polskich stołach - whiskey. Na moje pięć minut w tej notce, pełnej na razie kulinarnych wtrąceń, przyszło o 23:00. Zamknąłem drzwiczki od ubikacji i na półeczce pełnej kosmetyków idealnie zawieszonej na wysokości mojej twarzy, zrobiłem trochę miejsca. Tam usypałem niemałą kupkę błyszczącego proszku, nie bawiłem się w zakreślanie. Jednym wdechem połknąłem całą górkę.

Mefedron nie jest smaczny, był najgorszą potrawą na tej imprezie. Nie nadaremnie jest ten akapit, bo od tego czasu spotkanie Sylwestrowe nabiera bardziej żywego tempa, nie tylko z perspektywy kardiologicznej. Około północy poza życzeniami, serwujemy porcję stadionowej pirotechniki i nawet retoryki, głośno wykrzykując narodowe hasła. Skoki i wrzaski podczas fazy mefedronowej nie dają tyle radości co rozmowa w domu i spokojne sączenie alkoholu, więc cieszył mnie powrót. Szybko dopadłem jednak toaletę i pochłonąłem kolejną górkę narkotyku, który tym razem wyrzucił mnie gdzieś na orbity nieświadomości. Alkohol sprowadza na ziemie, szampan buzował nieprzyjemnie w żołądku. Ale humor dopisywał raczej wszystkim, mimo małej przestrzeni, rozegrały się popisy taneczne i śpiewy.

Nie było drętwo, jak na domowy Sylwester powiem, naprawdę uczciwe, nie byłem na lepszym. Wiem, że zabrzmi włazidupsko, ale to prawda, godne zakończenie roku.

Powrót zapewnił Nam dawny kolega, połączenie się z jakąkolwiek centralą taxi nie było możliwe. W domu miałem czas zrobić jeszcze drinka, nawet nastrój i niespożyte siły. Upuściłem trzy, może cztery kostki lodu do owalnej szklanki Chivas Regal, po czym zatopiłem każdy fragment zamrożonych bryłek. Usiadłem na skraju łóżka i analizowałem w tym pędzie myśli, jak wypadłem na tle tego rocznego detoksu. Początek roku zwiastował brak poprawy, zresztą umówmy się, nie zamierzałem odstawiać alkoholu i narkotyków, nie jestem na to gotów. Chciałem je trochę ograniczyć, z przewagą drugiego. Przede wszystkim chciałem terapii od ludzi. Od tych nieustających niesnasek, domysłów i kwasów. Tych gróźb, próśb i roszczeń. A na końcu wiecznych pouczeń, nie jestem typem, który wyjdzie z tym na wojnę i co dzień próbował udowodnić sens własnej drogi. Po prostu lepiej mi na nią wejść i iść, zagłuszyć truchtem, na zmianę z biegiem, ten nieustający szept najlepszych porad, a czasami śmiech domniemanej głupoty. To nie było łatwe, bo nie raz sam zwątpiłem i chciałem w różnych echach tych krzyków znaleźć pocieszenie.

Zastanawiam się, czy aby na pewno rok wystarczy i czego w relacjach międzyludzkich nauczył mnie ten rok dystansowania. Być może stanę się głuchy porady, a może wkrótce znowu zacznę od nich uciekać. Pewny jestem z jednego, ten blog to jeden z dokładniejszych rysów psychologicznych i poetycko rozpisana metamorfoza, tak więc, na pewno w dwutysięcznym-trzynastym roku na afiszu tej strony wiele będzie można się dowiedzieć.

'...ja nie skreślę z listy ziomków, których znam połowę życia, ale skreślać marzenia? Na to nie dam przyzwolenia...' - Rychu Peja

środa, 23 stycznia 2013

AntyKomuna


Trzeba pisać. W jakiś sposób pisanie, zaczęło mi dawać ukojenia, w spędzaniu wolnego czasu nie będąc napierdolonym. Tak pięknie zacząłem, haha, a tak brzydko zakończyłem tę myśl. Cóż, pisanie też jest przewrotne, można przewrócić kilka tysięcy myśli na tego OpenOffice'a, przewrotnie wpleść je w jakiś niecodzienny melanż, przewracając metafory jak ściany w kostce rubika i postawić cały tekst przed-wrota... oceny.

Bardzo próżny początek z małym popisem możliwości. Nie przypadkowo padł popis, bo będzie też politycznie. Zgodnie z obietnicą skoncentrujemy się na Marszu AntyKomuny i chociaż od powstania koncepcji tego pochodu, tytuł sam w sobie nie jest moim wymarzonym. To moim obowiązkiem jest tam być. Być w siedlisku osób wyczulonych na flagę narodową, na przywiązanie do ojczyzny, myślących wolnościowo, chadecko, radykalnie, lub skrajnie narodowo, bo może nieprecyzyjnie popieram jedno skrzydło tego zgromadzenia, to jest mi z nimi wszystkimi najbardziej po drodze.

Droga z Konina jest krótka. Nie wiem jak długo będę zadawał sobie pytanie, dlaczego akurat podróżowałem z tego miejsca do mojego ukochanego miasta. Możliwe, że odpowiedź będzie przychodzić tak długo, jak mnie wydaje się długa ta podróż. Mimo że autostrada, że dobre warunki, że zapierdalam jak dziki. Opel Corsa B aby nie ryczeć jak Ursus przy żniwach, musi oscylować między 100, a 120 km\h, to jego optymalna prędkość dla sunięcia po drogach asfaltowych o fakturze typowej dla autostrady. W głowie kotłuję mi się wyłącznie żądza spożywania alkoholu, ku temu mknę! Co za potworny nałóg, potrafi wywrócić mózg do góry nogami, słowo daję, konsekwencje uzależnienia są niegroźne, ale detoks jest największym przekleństwem jakie dane mi było doświadczyć - nie przesadzam - w życiu. Przez kilka przystanków związanych z moim pokręconym życiem wreszcie ląduję na Pasażu Schillera, obok Nielata i lekko zdziesiątkowanej ekipie z pociągu do Warszawy.

Sam pochód przebiega spokojnie i tym razem nikt go nie zatrzymał. Przeszkadzał deszcz i dezorganizacja spowodowana brakiem alkoholu, poza tym czas przejścia wydłużył się do tego stopnia, że zaniedbałem zegarek, co spowodowało wiele komplikujących następstw. Na koncert nie dotarłem, a wiem, że powinienem żałować, przemarznięty i zmoczony do bokserek padłem w domu przed butelką Williama Lawsona.
Poradziłem jej.
Sobie nie do końca, pobudka była niezmiernie dziwna, mieszkanie pełne powywracanych przedmiotów, z włączonym na głośno telewizorem, kolejny raz zerwałem film.

Zbieram się do podsumowania roku, naprawdę pojebanego, i nie jest to brak słów, tylko taki był.

piątek, 28 grudnia 2012

Marsz Niepodległości 2012



Najczęstszym słowem który zaczynam blogowanie bądź postowanie na cyfrowym papierze jest: no. I nie jest to angielskie sformułowanie, a typowe przytaknięcie niestety mniejszych miejscowości. Nie wiem dlaczego, ale nie przejmuję się, jest wiele procesów i mechanizmów każdego umysłu, których nie potrafimy zrozumieć, a częściej ich nie zauważamy.

O tym chciałbym napisać na tle kilku wydarzeń o charakterze - jak wskazuję nazwa bloga – melanżowym. Temat przewodni tła to oczywiście niezredagowany zeszło rocznie, a mający miejsce tego roku oczywiście Marsz Niepodległości.

Dla mnie to mimo wszystko wielkie wydarzenie i chociaż w moim gronie niewiele osób podziela ten entuzjazm, to pragnę być tam rok w rok, bez względu na ustrój. Obiecałem sobie, że na Marsz pojadę jak najbardziej skupiony, w formie, przede wszystkim nie-zme-la-nżo-wa-ny. Nic z tego, w melanż wdepnąłem już w czwartek, tak, że na niedziele nie sposób było wyhamować, aby nie paść plackiem z pociągu.

Taak, jest to jeden z tych mechanizmów mojego umysłu, którego nie sposób oszukać. Coraz częściej łapie się, na posiadaniu jakiegoś alter-ego, wystarczy czterdzieści mililitrów wódki czystej i przepoczwarzam się z motyla w glizde. Dość paradoksalnie, ale łatwo mi krytycznie na to spojrzeć, pewnie pisząc to po spożyciu, mocno gloryfikowałbym alkohol, ale pozostałe szare komórki - których regularnie występujące sztormy alkoholu postanowiły oszczędzić – pozwalają mi ocenić, że obecnie po alkoholu: tracę kontrolę, mam wszystkich w dupie, jestem niewychowanym chamem, robię się agresywny, zachowuję się jak klaun i nie potrafię przestać myśleć o bzykaniu.
I najzabawniejsze jest to, że gdy już zrobię się taką porządną trzy, czy cztero-dniówką, to zewsząd czytam, bądź słyszę, aby się ogarnął. Dodając o roli jointa, kobiety, pracy i wielu innych czynników, które pomogą mi na tym zapanować. Zapanować na tym rychłym końcu, który zerka zza rogu. Później mało kto kontroluję, że przez jakiś czas staram się zastosować do Waszych rad i OGARNIAM SIĘ właśnie, aż dochodzimy do momentu gdy odmawiam wódki, kreski, czy najebki, to też słyszę aby się OGARNĄŁ. I wtedy NIE OGARNIAM zupełnie tego mechanizmu, od dłuższego czasu po prostu uśmiecham się, bo mój okres detoksu trwa coraz dłużej i coraz częściej wyłapuję te anomalia.

Wrócmy do Marszu, a może lepiej do czwartku przed Marszem, gdzie mój marsz się zaczął. Marsz w kierunku znanego już moim najbliższym towarzyszą kieliszka Kapselka, tam też zakupiłem swój ulubiony zestaw, czyli 0,3 Ginu z 0,5 litra Kinleya, zwykle sporo tonicu zostaje mi na rano, kocham ten drink. Wyłącznie kiedy spędzam noc z alkoholem sam na sam, picie czystej wódki z kieliszka przypomina mi wiele nędznych sytuacji, więc czystą, zostawiam wyłącznie na deprechę.

Przed marszem deprechy nie miałem, więc zestaw klasyczny, którego nadużywam regularnie, postanowiłem kolejny raz nadużyć. Nadużywanie jest kolejnym z tych niezrozumiałych mechanizmów, nie żebym po takiej dawce alkoholu rano nie mógł wstać, bądź czuł się jak w poniedziałek, czyli dzień kończący to opowiadanie. Ale mimo wszystko nie jest mi ten gin niezbędny, i tu należałoby postawić pytanie, czy aby na pewno? Czy to typowe tłumaczenie? Koniec końców kończę z nim wieczorami średnio trzy, cztery razy w tygodniu, co na pewno stawia mnie w podgrupie ludzi o realnym problemie socjologicznym.

Mimo to w piątek wstałem jak zwykle o płatkach, późniejszej jajecznicy, skokami po kanałach informacyjnych i psioczeniu na polski rząd, lewackie zagadnienia i prlowskie spojrzenie na idee Święta Niepodległości. Nieistotne, kwestie ideowe miałem w tym opowiadaniu podjąć, ale skupię się na światopoglądowych, gdyż w trakcie kreślenia tej notatki jest świeżo po spacerze Antykomuny w rodzimym mieście, a że będę chciał o tym również napisać, to tam też wcielę kilka haseł odnośnie moich poglądów... politycznych. W piątek miałem robić remont, łamany na porządek pod remont, a będący przykrywką pod mocno zakropiony łamany zasypanym melanżem z Nielatem. Porządek robiliśmy na raty, a przerwy wypełnialiśmy kieliszkiem gorzały, a po północy dorzuciliśmy długiego węgorza. Bardziej do przerw między niż do konkretnego remontu dołączył Tymek, jak zwykle ubarwił muzyczne emploi i zapodał kilka nowinek z polskiej rapgry, do której z hukiem mamy wskoczyć. Wypiliśmy niemal półtora litra, z czego Tymek towarzyszył do pierwszej siódemki, proszku nie jestem w stanie zliczyć, ale też go trochę było, całość skończyła się o 6, Perłą Export.

Nie ma dziwne, że w sobotę o 12 w południe nie byłem jeszcze sobą, a najgorszą odmianą alter-ego. Do tego popełniłem błąd, otworzyłem drugą Perłę Export, średnio pamiętam całą sobotę, wiem że był Nielat, Jachu, coś mocniejszego i za dużo alkoholu, czyli najgorsze rozwiązanie dla poranka, który miał być trzeźwy i pełen energii.

Tak nadeszła niedziela, wmusiłem z dwie parówki, zapakowałem przypałowy plecak i ubrałem byle jakie ciuchy, ruszyłem do Wuwua manifestować swój patriotyzm z nutką nacjonalizmu!
Rozczarowanie, tak określiłbym początek przygody, gdyż każdy sklep zaopatrzony w alkohol był zamknięty. Pomyślałbym - godnie, świętują, jest co, nie ma pracy. Ale fakt, że miałem kaca mogącego Charliego Sheen'a nawet nie wypuścić z łóżka, powodował, że byłem co najmniej ostro wkurwiony. Długo nie godziłem się z myślą, że przez półtorej godziny nie umoczę ust chociażby w puszce piwa. Rozglądałem nerwowo, cały czas nie traciłem nadziei, aż wreszcie pociąg ruszył. Naprawdę twardo klapnąłem zrezygnowany na fotel InterRegio, gdy usłyszałem charakterystyczny trzask na przodzie przedziału! Wtedy, PRZYSIĘGAM, wokół Pereza roztaczała się taka charakterystyczna łuna, określająca jakieś boskie zjawisko. Niczym eucharystia na chrześcijańskich malunkach błyszczało w jego ręku piwo Argus, a ja jak zahipnotyzowany ruszyłem ku niemu. I już kapitalistycznym traktem przechylałem do gardła swoją boską puszeczkę. Stan jaki poczułem po wypiciu piwa pozwala uwierzyć w Boga, mknąłem lasami i łąkami, debatując żywo, w kurtce spoczywało jeszcze koło dwóch gram kopa kojarzącego się z bardziej lewicowym środowiskiem, ale jest to jedyne odstępstwo ku któremu się skłaniam w swoim prawicowym postrzeganiu świata.

W Wawie byliśmy dobrze przed czasem, była mowa o jakieś kibicowskiej zbiórce, nie pasuje tam, ale wszyscy szli, więc, że im ufam, to poszedłem za nimi. Sam przemarsz, no cóż, tyle już zostało powiedziane, że każdy zdołał wyrobić sobie swoją opinię, której mój rzadki pijacki opis nie jesteś w stanie przeforsować i co więcej zmienić. Całość w porządku, jaram się własną pirotechniką, mniej natomiast wystąpieniami osób organizujących, mam nadzieję, że w przyszłym roku postarają się abym nie poczuł się elementem czyjeś gry politycznej, tylko manifestantem na pochodzie patriotycznym. Pociąg wypad nieźle, popiliśmy trochę wódki i nadzwyczaj często odwiedzaliśmy przedziałowy kibel.

Rano trauma, trzymała mnie w kleszczach, byłem wzorowym socjopatą i siedliskiem wielu fobii. Po każdym takim maratonie staję chwiejnie na nogach myśląc, brak Ci już sił, przydałbym Ci się ktoś kto przyniesie kapcie. Jednak o ile walka trwa, a plan detoksu to głównie nie stwarzanie sobie w wolnych chwilach okazji do regularnego rozpierdalania bebechów, kontaktów, relacji i normalnego funkcjonowania, to pozornie zwykły melanż często kończy się po trzech, lub czterech dniach wszystkim co u góry wymieniłem. Zgodnie z mechanizmami mózgu, które nazywamy rozsądkiem, naprawdę ogarniam to w sobie, jednak, już dawno wykoleiłem swój tabor w pociągu mknącym po torach normalnego bytu. Od niedawna wrócił na szyny, lecz wciąż błądzi i tylko od czasu do czasu wjeżdża na dobre torowisko, teraz nie wiem, czy to wina dyspozytora, dróżnika, czy samego konduktora...

Potrzebuję terapii, mam problem, podupadam na zdrowiu i tego typu pompatycznych i wzniosłych wytłumaczeń mógłbym serwować, myślę, raz dziennie. Nie potrafię zupełnie przestać melanżować, ale właśnie staram się zastosować to do niezliczonych rad o ogarnięcie, to nie jest notka o tym jak dorosłem, siedzę w ciepłych kapciach i popijam kakao, to jest prośba abyście dali wszyscy na wstrzymanie, bo moja faza to melanż, to moje posłannictwo, wkrótce znowu przyjdzie Wam łapać się za głowy i dobrze radzić, tylko ostrożnie, zaczynam się w tym gubić.

środa, 24 października 2012

Nieletnia parapetówa



Ostatnio często – chociaż siłą rzeczy – przemierzam dłuższe dystanse środkami komunikacji. To przede wszystkim służy słuchaniu muzyki, ale chwilę po tym odlatuję w to miejsce gdzie jestem teraz, pochylony nad laptopem wystukuję słowa nowej notki. Podobnie było kilka tygodniu temu, w autobusie linii 99 w drodze do zupełnie nowej miejscówki melanżowej, jaką ochrzczono kwadrat Nielata.

Październik zapowiada się sam w sobie bardzo depresyjnie, bez względu na to kim jesteś, gdzie jesteś i w jakiej kondycji finansowej, to jesień w Polsce, jest dobijająca. Pobudki to walka, walka z nieprzezwyciężonym przymusem życia.
Poranek jest w tej porze roku taki zwykły i szary, taki obojętny na Twoje plany i chęci. Rozsunąłem zasłony sypialni, z nadzieją, że resztki lata odwiedzą ten pokój – nastawią wodę i zaleją ciepłym mlekiem płatki. Chuj. Napis ŁKS LIMANKA vis a vis moich okien z trudem szło odczytać, nad Bałutami zawisła mgła i drzemała z bezrobotnymi, pijanymi i pozbawionymi chęcią do walki z przymusem życia. Poranny rytuały zacząłem dość powoli, na Noki miałem już sobotnie oznaki piątku, przy jednym smsie szło się nawet uśmiać. Zalałem płatki, yerba mate i wybrałem się w rozpoznawczy, powszedni i symptomatyczny obieg po bezkresie internetu. Obiad jadłem na Górnej, ku pamięci zapiszę, jadłem tu najlepsze obiady jak dotąd, dotąd - gdy to piszę. Ważne było jakoś nowych adeptów sztuki dorosłości w swoich czterech kątach obdarzyć, więc bez większych dyskusji los padł na IKEA, gdzie zakupiliśmy po pierwsze szczotkę klozetową, a po drugie lampę, żeby lokum nabrało atmosfery. Kibel-ssawka to element bardzo istotny, żeby nie popsuć niesmakiem relację nienapiętnowaną prozą życia, więc nie wahajcie się jej używać. Historia po części zaczyna się w tym autobusie o którym na początku, ale prowadzi do innej opowieści, o której będzie w dalszej projekcji października. Tak sprowadziła Nas do Audi A4 w kolorze groszku zielonego, którym to żwawo przemknęliśmy na ulicę Gdyńską, która jest aglomeracją dzielnicy Bałuty, choć graniczy już z Radogoszczem.

Na wejściu jest już dostatecznie wesoło, wodzirej Marek opiekował się nastrojem, więc i prędko uzupełnił szkła, nim chlusnąłem trzeci taki sztos, stół otoczyli ludzie, a ekipę można było nazwać kompletną. W szczegółach trudno teraz powiedzieć ile sznapsów przełknąłem do całkiem udanej Bruschetty. Niedaleko po tym, a konkretniej trzy butelki w przód na stole pojawiło się danie główne, a po nim zapanował już pełny rozgardiasz związany z co rusz to nowymi pomysłami na wycieczki. Po red bulle, po wódkę, po wódkę i red bulle i na koniec znowu po red bulle. Ciężko. Alkohol wietrzał, po czym lekko uzupełniany znowu parował w kolejnej peregrynacji osiedlem Jagiełły. W domu panował raczej ład, podczas wycieczek hałas i losowe dewastacje mienia, co oczywiście w obecnym stanie świadomości jest głupie, natomiast wtedy wydawało się bardzo zabawne. Było poważniej, weselej i niekiedy szokująco. Ale wraz z godziną czwartą, gdy dość po omacku kierowaliśmy się w stronę nocnej komunikacji, byłem zadowolony z tej imprezy. Była to w jakimś stopniu kwintesencja parapetówy, z udziałem sąsiadów proszących o ciszę, chaosu przy stole i wiecznie brakującej wódki. Ale była taka jakiej ja nie miałem, pełna kultury.

Za pomyślność na samodzielnej drodze życia wypiłem tam każdą kolejkę, no, przynajmniej taką która nie miała toastu, a było ich sporo. Nielatowi życzę stu lat i wielkiej odrodzonej Polski, bo to dumny i nowoczesny Endek, który kiedyś zawojuje scenę polityczną. Izie życzę cierpliwości i zdrówka. Odnośnie wchodzenia w dorosłość mógłbym zalecieć bardzo moralizatorskim felietonem, o tym jak łatwo zachłysnąć się wolnością, nadużyć swoich możliwości i stracić kontrolę, której utratę czuję do dziś. Ale z zasady wiem, że nie wszyscy muszą być równie pierdolnięci i głupi jak ja.

poniedziałek, 24 września 2012

Urodzino-Imieniny

Postanowiłem zmienić lekko formułę blogowania. Przyczyny są dwie. Po pierwsze chciałem jeszcze zuchwalej wpasować się w nową szatę i odsłonę witryny. Drugi powód jest dużo bardziej złożony. Otóż odczułem jakiś przesyt związany z opisywaniem kolejnych imprez, mam wrażenie, że napisałem o nich wszystko. Zwyczajnie jakiś istotny problem poruszałem na tle 'kolejnej' imprezy. I tu były domówki, działki, okazję. I ten temat poniekąd jest wyczerpany, więc postanowiłem skupić się na ważnych tematach opisując przy tym aktualnie spędzone hulanki.
Nie wykluczam – bo wciąż w moim życiu zdarza się mnóstwo wyjątkowych balów – powrotów do dawnego kanonu. Jednak jestem nauczony życiem, że właśnie ono – życie, ma destruktywny wpływ na czas, czas przekłada się destruktywnie na chwilę oddane wenie i tak to życiowe siedem lat składane opowiadanie kolejny miesiąc czeka na kolejną aktualizację.

Gdy słowa wystukuję na klawiaturze, jest już ciemno, chłodno i dżdżysto. Polska prawdziwa jesień, tą złotą rzadko wychwytuję. Realia tej imprezy był naprawdę letnie, otwarte okno wypuszczało powietrze, lekko unosząc białe serwetki, którymi udekorowałem stół. Stolik udekorowałem jak nigdy, moja autorska robota. Zdałem sobie sprawę, że nawet posiadam jakąś tam zastawę i jakoś tam wygląda i koniec końców jakiegoś wielkiego obciachu nie będzie. Kuchnia to był prawdziwy festiwal zapachów, a przy tym mała akademia dla początkujących kucharzy. Lwia część tego kulinarnego arcydzieła powstawała na Górnej, czyli w moim drugim domu, od dłuższego czasu.

Górna – w swojej pierwotnej funkcji miejsce chytrze miało uchronić mnie przed polską zimą, która odkąd zameldowałem się w starym budownictwie, bardzo źle mi się kojarzy. Więc ciepłe swetry, kalesony i frotowe skarpety chciałem zamienić na nagi tors dumnie prezentujący 'cougarzycy' w atrakcyjnym M-3 na widzewskiej dzielnicy. Wróć, dzielnica nie miała znaczenia. Chodziło o komfort, sytuacja się lekko po pierdzieliła. Czas w tym miejscu chciałem również wykorzystać jako detoks, wychodziło mi to słabo, a był mi już bardzo potrzebny, ale alkoholizm jest tematem na oddzielną i to bardzo długą notkę. Siódme piętro, mieszkanie na prawej stronie ściany klatki, najbliżej schodów. Drzwi w kolorze mahoń, awangardowo rozłożone pokoje. Salon jest fuzją z kuchnią, a zarazem wizytówką tych przysłowiowych czterech kątów. Dominuje kolor e'creu, generalnie całość jest w kolorach wysoce stonowanych, co mogło nawet pasować do terapeutycznego zastosowania.

Było naprawdę na bogato i tutaj chciałbym nawiązać do myśli przewodniej, czyli tradycji.

Tradycja - stawiam ją obok kilu ważnych słów w moim życiu, najbliżej rodziny. Byłem wychowany, wydawało mi się w tradycyjnym polskim ognisku domowym. Dziecięcy umysł jakąkolwiek okazję moich starszych do wypicia wódki, kojarzył z prawdziwym świętem. Niechętnie wyglądał dla mnie stół pełen przystawek, tatara, śledzi i nóżek. Dziś wiem jakie mają zastosowanie. Przesiąknąłem tym zupełnie machinalnie, ewoluowałem do tych potraw inaczej były następstwem spożywania dużych ilości wódy, które koniec końców musiały mieć jakiś bodziec hamulcowy, co by przyhamował odruch wymiotny, hamując tym pomysły o rychłym powrocie. Chcę nawiązać do pięknej tradycji polskiej biesiady, zakończyć lata świetności ławy i laptopa, lustro wysłać na emeryturę, dać wsparcie sokom trawiennym i wspomóc układ pokarmowy dobry podkładem.

Tradycyjnym nawiązaniem do biesiad organizowanych przez moich nestorów był ogrom jedzenia. Jajka faszerowane były dekoracją stołu na wejściu Jacha z Olą, Nielata z Izą i Marka z Andżeliką, przyjęły się świetnie, jakby miały być pierwszym, a zarazem ostatnim daniem. Do czego musiałem gości przyzwyczaić, gdyż zwykle serwowałem kubeł wódki mocno ośnieżony, na jedzeniu nie koncentrując się zupełnie. Tym bardziej zaskoczył żurek, niektórych nazbyt – może póki co jeszcze będących na etapie mojej poprzedniej filozofii życia. Alkohol lał się przy tym bez większych oporów, przy czym mocno zestresowany podawanie i obsługą gości radosnymi efektami kojarzonymi ze ścięciem się białek nie dane było mi się cieszyć. Wraz z rozlewaniem trzeciej flaszki, z kuchni pachniało dopiekanym serkiem na wyśmienitej zapiekance. W międzyczasie słodki smak ciasta mógł osłodzić pikanterie żurku i pozwolić przyjąć kolejne trzy trzydzieści mililitrów polskiej wódki. Klimat lekki, lecz duszny to prawda, temperatury i kobiety powodują zadyszkę i wiążą języki, które tak radośnie petloliły podczas hiphopowych poniedziałków, wtorków, niedziel i czwartków. Nosy nie były zakatarzone, moja rodzina ma płynne tradycję i chociaż pokusa była silna do tego stopnia, że kontrolnie w wojaż miasta dwu-gramową dilerkę zabrałem. To użytku z niej nie zrobiłem, prawie. Próbka miasta była już na kwadracie, śpiewane najważniejsze kawałki również (pozdrawiam Marka, gdy to czyta). Miasto nie wyszło, chyba jest zbędne w takim natłoku żarcia. Wróciliśmy koło trzeciej, dokończyć żarcie, którego myślałem, że mam zimowe zapasy, a na drugi dzień już nie było po nich śladu. Podczas pomocy przy dmuchaniu świeczek na torcie miałem swoje małe życzenie. Kontrowersyjne, takie które znalazłoby złoty środek na połączenie dwóch światów z notatki o godzinie trzynastej. To nie jest łatwe.
Bez Małgosi nie byłoby pewnie nawet pomysłu na tradycyjnie rozwiązane przyjęcie, więc cały laur, premie i dobre słowa należą się jej, cokolwiek i ktokolwiek by później próbował ją w tym pamiętniku pominąć. Nauczyła mnie jeść i się fachowo gościć, jeden z lepszych i najbardziej praktycznych prezentów - imieninowych w dodatku – jakie dostałem i możliwe, że czekają.

Nie chce tego jakoś wyniośle wywyższać, bo bez serwetek i bogactwa smaków spędzałem wyjątkowe melanżowe chwile. Jednak tradycja takich uczt jest warta kroniki, fajnie, że zapisuję się na przemian z nietypowym pochłanianiem różności nosem, nocach w agencjach towarzyskich i alkoholem pitym do popołudnia. Te konkluzję i rozbieżności ukazują resztki mojej sztampowej natury, co bym taki zdegenerowany Wam się nie widział.