Postanowiłem zmienić
lekko formułę blogowania. Przyczyny są dwie. Po pierwsze chciałem
jeszcze zuchwalej wpasować się w nową szatę i odsłonę witryny.
Drugi powód jest dużo bardziej złożony. Otóż odczułem jakiś
przesyt związany z opisywaniem kolejnych imprez, mam wrażenie, że
napisałem o nich wszystko. Zwyczajnie jakiś istotny problem
poruszałem na tle 'kolejnej' imprezy. I tu były domówki, działki,
okazję. I ten temat poniekąd jest wyczerpany, więc postanowiłem
skupić się na ważnych tematach opisując przy tym aktualnie
spędzone hulanki.
Nie wykluczam – bo wciąż
w moim życiu zdarza się mnóstwo wyjątkowych balów – powrotów
do dawnego kanonu. Jednak jestem nauczony życiem, że właśnie ono
– życie, ma destruktywny wpływ na czas, czas przekłada się
destruktywnie na chwilę oddane wenie i tak to życiowe siedem lat
składane opowiadanie kolejny miesiąc czeka na kolejną
aktualizację.
Gdy słowa wystukuję na
klawiaturze, jest już ciemno, chłodno i dżdżysto. Polska
prawdziwa jesień, tą złotą rzadko wychwytuję. Realia tej imprezy
był naprawdę letnie, otwarte okno wypuszczało powietrze, lekko
unosząc białe serwetki, którymi udekorowałem stół. Stolik
udekorowałem jak nigdy, moja autorska robota. Zdałem sobie sprawę,
że nawet posiadam jakąś tam zastawę i jakoś tam wygląda i
koniec końców jakiegoś wielkiego obciachu nie będzie. Kuchnia to
był prawdziwy festiwal zapachów, a przy tym mała akademia dla
początkujących kucharzy. Lwia część tego kulinarnego arcydzieła
powstawała na Górnej, czyli w moim drugim domu, od dłuższego
czasu.
Górna – w swojej
pierwotnej funkcji miejsce chytrze miało uchronić mnie przed polską
zimą, która odkąd zameldowałem się w starym budownictwie, bardzo
źle mi się kojarzy. Więc ciepłe swetry, kalesony i frotowe
skarpety chciałem zamienić na nagi tors dumnie prezentujący
'cougarzycy' w atrakcyjnym M-3 na widzewskiej dzielnicy. Wróć,
dzielnica nie miała znaczenia. Chodziło o komfort, sytuacja się
lekko po pierdzieliła. Czas w tym miejscu chciałem również
wykorzystać jako detoks, wychodziło mi to słabo, a był mi już
bardzo potrzebny, ale alkoholizm jest tematem na oddzielną i to
bardzo długą notkę. Siódme piętro, mieszkanie na prawej stronie
ściany klatki, najbliżej schodów. Drzwi w kolorze mahoń,
awangardowo rozłożone pokoje. Salon jest fuzją z kuchnią, a
zarazem wizytówką tych przysłowiowych czterech kątów. Dominuje
kolor e'creu, generalnie całość jest w kolorach wysoce
stonowanych, co mogło nawet pasować do terapeutycznego
zastosowania.
Było naprawdę na bogato
i tutaj chciałbym nawiązać do myśli przewodniej, czyli tradycji.
Tradycja - stawiam ją
obok kilu ważnych słów w moim życiu, najbliżej rodziny. Byłem
wychowany, wydawało mi się w tradycyjnym polskim ognisku domowym.
Dziecięcy umysł jakąkolwiek okazję moich starszych do wypicia
wódki, kojarzył z prawdziwym świętem. Niechętnie wyglądał dla
mnie stół pełen przystawek, tatara, śledzi i nóżek. Dziś wiem
jakie mają zastosowanie. Przesiąknąłem tym zupełnie machinalnie,
ewoluowałem do tych potraw inaczej były następstwem spożywania
dużych ilości wódy, które koniec końców musiały mieć jakiś
bodziec hamulcowy, co by przyhamował odruch wymiotny, hamując tym
pomysły o rychłym powrocie. Chcę nawiązać do pięknej tradycji
polskiej biesiady, zakończyć lata świetności ławy i laptopa,
lustro wysłać na emeryturę, dać wsparcie sokom trawiennym i
wspomóc układ pokarmowy dobry podkładem.
Tradycyjnym nawiązaniem
do biesiad organizowanych przez moich nestorów był ogrom jedzenia.
Jajka faszerowane były dekoracją stołu na wejściu Jacha z Olą,
Nielata z Izą i Marka z Andżeliką, przyjęły się świetnie,
jakby miały być pierwszym, a zarazem ostatnim daniem. Do czego
musiałem gości przyzwyczaić, gdyż zwykle serwowałem kubeł wódki
mocno ośnieżony, na jedzeniu nie koncentrując się zupełnie. Tym
bardziej zaskoczył żurek, niektórych nazbyt – może póki co
jeszcze będących na etapie mojej poprzedniej filozofii życia.
Alkohol lał się przy tym bez większych oporów, przy czym mocno
zestresowany podawanie i obsługą gości radosnymi efektami
kojarzonymi ze ścięciem się białek nie dane było mi się
cieszyć. Wraz z rozlewaniem trzeciej flaszki, z kuchni pachniało
dopiekanym serkiem na wyśmienitej zapiekance. W międzyczasie słodki
smak ciasta mógł osłodzić pikanterie żurku i pozwolić przyjąć
kolejne trzy trzydzieści mililitrów polskiej wódki. Klimat lekki,
lecz duszny to prawda, temperatury i kobiety powodują zadyszkę i
wiążą języki, które tak radośnie petloliły podczas hiphopowych
poniedziałków, wtorków, niedziel i czwartków. Nosy nie były
zakatarzone, moja rodzina ma płynne tradycję i chociaż pokusa była
silna do tego stopnia, że kontrolnie w wojaż miasta dwu-gramową
dilerkę zabrałem. To użytku z niej nie zrobiłem, prawie. Próbka
miasta była już na kwadracie, śpiewane najważniejsze kawałki
również (pozdrawiam Marka, gdy to czyta). Miasto nie wyszło, chyba
jest zbędne w takim natłoku żarcia. Wróciliśmy koło trzeciej,
dokończyć żarcie, którego myślałem, że mam zimowe zapasy, a na
drugi dzień już nie było po nich śladu. Podczas pomocy przy
dmuchaniu świeczek na torcie miałem swoje małe życzenie.
Kontrowersyjne, takie które znalazłoby złoty środek na połączenie
dwóch światów z notatki o godzinie trzynastej. To nie jest łatwe.
Bez Małgosi nie byłoby
pewnie nawet pomysłu na tradycyjnie rozwiązane przyjęcie, więc
cały laur, premie i dobre słowa należą się jej, cokolwiek i
ktokolwiek by później próbował ją w tym pamiętniku pominąć.
Nauczyła mnie jeść i się fachowo gościć, jeden z lepszych i
najbardziej praktycznych prezentów - imieninowych w dodatku –
jakie dostałem i możliwe, że czekają.
Nie chce tego jakoś
wyniośle wywyższać, bo bez serwetek i bogactwa smaków spędzałem
wyjątkowe melanżowe chwile. Jednak tradycja takich uczt jest warta
kroniki, fajnie, że zapisuję się na przemian z nietypowym
pochłanianiem różności nosem, nocach w agencjach towarzyskich i
alkoholem pitym do popołudnia. Te konkluzję i rozbieżności
ukazują resztki mojej sztampowej natury, co bym taki zdegenerowany
Wam się nie widział.