poniedziałek, 24 września 2012

Urodzino-Imieniny

Postanowiłem zmienić lekko formułę blogowania. Przyczyny są dwie. Po pierwsze chciałem jeszcze zuchwalej wpasować się w nową szatę i odsłonę witryny. Drugi powód jest dużo bardziej złożony. Otóż odczułem jakiś przesyt związany z opisywaniem kolejnych imprez, mam wrażenie, że napisałem o nich wszystko. Zwyczajnie jakiś istotny problem poruszałem na tle 'kolejnej' imprezy. I tu były domówki, działki, okazję. I ten temat poniekąd jest wyczerpany, więc postanowiłem skupić się na ważnych tematach opisując przy tym aktualnie spędzone hulanki.
Nie wykluczam – bo wciąż w moim życiu zdarza się mnóstwo wyjątkowych balów – powrotów do dawnego kanonu. Jednak jestem nauczony życiem, że właśnie ono – życie, ma destruktywny wpływ na czas, czas przekłada się destruktywnie na chwilę oddane wenie i tak to życiowe siedem lat składane opowiadanie kolejny miesiąc czeka na kolejną aktualizację.

Gdy słowa wystukuję na klawiaturze, jest już ciemno, chłodno i dżdżysto. Polska prawdziwa jesień, tą złotą rzadko wychwytuję. Realia tej imprezy był naprawdę letnie, otwarte okno wypuszczało powietrze, lekko unosząc białe serwetki, którymi udekorowałem stół. Stolik udekorowałem jak nigdy, moja autorska robota. Zdałem sobie sprawę, że nawet posiadam jakąś tam zastawę i jakoś tam wygląda i koniec końców jakiegoś wielkiego obciachu nie będzie. Kuchnia to był prawdziwy festiwal zapachów, a przy tym mała akademia dla początkujących kucharzy. Lwia część tego kulinarnego arcydzieła powstawała na Górnej, czyli w moim drugim domu, od dłuższego czasu.

Górna – w swojej pierwotnej funkcji miejsce chytrze miało uchronić mnie przed polską zimą, która odkąd zameldowałem się w starym budownictwie, bardzo źle mi się kojarzy. Więc ciepłe swetry, kalesony i frotowe skarpety chciałem zamienić na nagi tors dumnie prezentujący 'cougarzycy' w atrakcyjnym M-3 na widzewskiej dzielnicy. Wróć, dzielnica nie miała znaczenia. Chodziło o komfort, sytuacja się lekko po pierdzieliła. Czas w tym miejscu chciałem również wykorzystać jako detoks, wychodziło mi to słabo, a był mi już bardzo potrzebny, ale alkoholizm jest tematem na oddzielną i to bardzo długą notkę. Siódme piętro, mieszkanie na prawej stronie ściany klatki, najbliżej schodów. Drzwi w kolorze mahoń, awangardowo rozłożone pokoje. Salon jest fuzją z kuchnią, a zarazem wizytówką tych przysłowiowych czterech kątów. Dominuje kolor e'creu, generalnie całość jest w kolorach wysoce stonowanych, co mogło nawet pasować do terapeutycznego zastosowania.

Było naprawdę na bogato i tutaj chciałbym nawiązać do myśli przewodniej, czyli tradycji.

Tradycja - stawiam ją obok kilu ważnych słów w moim życiu, najbliżej rodziny. Byłem wychowany, wydawało mi się w tradycyjnym polskim ognisku domowym. Dziecięcy umysł jakąkolwiek okazję moich starszych do wypicia wódki, kojarzył z prawdziwym świętem. Niechętnie wyglądał dla mnie stół pełen przystawek, tatara, śledzi i nóżek. Dziś wiem jakie mają zastosowanie. Przesiąknąłem tym zupełnie machinalnie, ewoluowałem do tych potraw inaczej były następstwem spożywania dużych ilości wódy, które koniec końców musiały mieć jakiś bodziec hamulcowy, co by przyhamował odruch wymiotny, hamując tym pomysły o rychłym powrocie. Chcę nawiązać do pięknej tradycji polskiej biesiady, zakończyć lata świetności ławy i laptopa, lustro wysłać na emeryturę, dać wsparcie sokom trawiennym i wspomóc układ pokarmowy dobry podkładem.

Tradycyjnym nawiązaniem do biesiad organizowanych przez moich nestorów był ogrom jedzenia. Jajka faszerowane były dekoracją stołu na wejściu Jacha z Olą, Nielata z Izą i Marka z Andżeliką, przyjęły się świetnie, jakby miały być pierwszym, a zarazem ostatnim daniem. Do czego musiałem gości przyzwyczaić, gdyż zwykle serwowałem kubeł wódki mocno ośnieżony, na jedzeniu nie koncentrując się zupełnie. Tym bardziej zaskoczył żurek, niektórych nazbyt – może póki co jeszcze będących na etapie mojej poprzedniej filozofii życia. Alkohol lał się przy tym bez większych oporów, przy czym mocno zestresowany podawanie i obsługą gości radosnymi efektami kojarzonymi ze ścięciem się białek nie dane było mi się cieszyć. Wraz z rozlewaniem trzeciej flaszki, z kuchni pachniało dopiekanym serkiem na wyśmienitej zapiekance. W międzyczasie słodki smak ciasta mógł osłodzić pikanterie żurku i pozwolić przyjąć kolejne trzy trzydzieści mililitrów polskiej wódki. Klimat lekki, lecz duszny to prawda, temperatury i kobiety powodują zadyszkę i wiążą języki, które tak radośnie petloliły podczas hiphopowych poniedziałków, wtorków, niedziel i czwartków. Nosy nie były zakatarzone, moja rodzina ma płynne tradycję i chociaż pokusa była silna do tego stopnia, że kontrolnie w wojaż miasta dwu-gramową dilerkę zabrałem. To użytku z niej nie zrobiłem, prawie. Próbka miasta była już na kwadracie, śpiewane najważniejsze kawałki również (pozdrawiam Marka, gdy to czyta). Miasto nie wyszło, chyba jest zbędne w takim natłoku żarcia. Wróciliśmy koło trzeciej, dokończyć żarcie, którego myślałem, że mam zimowe zapasy, a na drugi dzień już nie było po nich śladu. Podczas pomocy przy dmuchaniu świeczek na torcie miałem swoje małe życzenie. Kontrowersyjne, takie które znalazłoby złoty środek na połączenie dwóch światów z notatki o godzinie trzynastej. To nie jest łatwe.
Bez Małgosi nie byłoby pewnie nawet pomysłu na tradycyjnie rozwiązane przyjęcie, więc cały laur, premie i dobre słowa należą się jej, cokolwiek i ktokolwiek by później próbował ją w tym pamiętniku pominąć. Nauczyła mnie jeść i się fachowo gościć, jeden z lepszych i najbardziej praktycznych prezentów - imieninowych w dodatku – jakie dostałem i możliwe, że czekają.

Nie chce tego jakoś wyniośle wywyższać, bo bez serwetek i bogactwa smaków spędzałem wyjątkowe melanżowe chwile. Jednak tradycja takich uczt jest warta kroniki, fajnie, że zapisuję się na przemian z nietypowym pochłanianiem różności nosem, nocach w agencjach towarzyskich i alkoholem pitym do popołudnia. Te konkluzję i rozbieżności ukazują resztki mojej sztampowej natury, co bym taki zdegenerowany Wam się nie widział.