czwartek, 22 listopada 2007

14 osób, wokół wódy, piw i blantów

O klubach słów kilka, bo to już kilka miesięcy mija kiedy Łodzi nie może poszczycić się porządnym miejscem do zabawy, kilka różnych poglądów na temat gdzie najlepiej i kilka imprez żeby dojść do wniosku, że clubbing w Łodzi obumiera, a wszyscy ze spokojem przetańcują Jego zgon w lokalach typu Opium. Kiedy stan jakości dobrej zabawy piekielnie szybko zawęża się do pojedyńczych lokali, na samym końcu długiego tunelu clubbingowej-nudy jaka ogarnia Łódź, pojawia się niebiańska poświata przynosząca promyk nadziei dobrej zabawy. Łodzianie właśnie znaleźli niebo, przy Piłsudskiego i jedynie na pierwszym piętrze, ale ono tam jest, witajcie w Heaven, ambasadzie boskiej zabawy z miasta melanżu! 

Wszystko zaczyna się u mnie i to nie byle jak, bo w moim – no cóż – ciasnym mieszkaniu zgromadziła się dość spora grupa gotowa na zwiedzanie niebios, w fazie ostatecznej skupiło się 14 osób, wokół wódy, piw i blantów. Dominowała Luksusowa, ale nie zabrakło produkcji własnej roboty pita przez Marka z Jeżem Pigwa, oraz rozpracowana przeze mnie i Lesia Dębowa, między osiemnastą, a dwudziestą pierwszą - melanż żył u mnie, no i chyba nikt nie powie, że nie było wesoło, mknęły kolejki, czas i kiedy każdy był wystarczająco rozweselony wybyliśmy z chałupki prosto na przystanek.

Łódź została zaatakowana przez mróz, więc żadne z Nas szczególnie się nie wypociło podczas podróży do Heaven, za to żebyśmy jakoś skarżyli się na chłód to nie zasłyszałem. Na przystanku przyjemnie było popatrzeć na Leśka, który wyraźnie odczuł skutek jaki niesie mieszanie trawki z wódką, wieszając się przy tym na czas tournee. Marek był rozochocony do zabawy i dumnie z klasycznym dla Nas żartem krytykował innych obywateli, Jeżu akompaniował, a reszta zacieszała. Pozostaje problem Groszka? Dużo straciłeś stary.

Heaven – miało być Protectorem, lecz na miejscu Vivy oprzątnięto, ogarnięto, wsadzono parę murowanych aniołów, wykończono wszystko w niebieskawych halogenach, a cały ten boski ład, porządek i klimat w kooptowano w trzy sale rozmiarów niejednego z łódzkich klubików. Największa to sala rozmiarami przypominająca Nexus, która jest tą aulą główną na Niej grają najważniejsi i ona stanowi fundamentalną cześć każdej imprezy, z Niej można wyjść na korytarz który przez skromnych rozmiarów salkę czarnych rytmów prowadzi na przystępne disco-granie w średnich rozmiarów pomieszczeniu, ogólnie wszystko dość mocno zakręcone - a pod wpływem spirytualiów przelanych wcześniej - trudne do ogarnięcia, stąd dość chaotyczny opis klubu.

Na parkiecie disco była dwójka gnących się chłopaszków w stylu lat 80' z pełnią pedalskiej aparycji w ruchach: ja i Marek – urodzeni by śpiewać i tańczyć w boysbandzie. Nasz w pełni metroseksualny taniec, sprawiał mi tyle radości że nie mogłem przestać, gibałem się wymyślając coraz to bardziej 'gorące' figury. Reszta ekipy podziwiała to z uśmiechami, czasami włączając coś swojego, ale kurwa szefami byliśmy My, uzupełnialiśmy się świetnie i w mojej skromnej opinii byliśmy Królami Parkietu. Dj z disco okazał się jednak bardziej gejowaty niż Nasz taniec, w głośnikach królował za to Feel i głośne 'Jest już ciemno...' chwilę później 'Piiissssk', raz dało radę się przy tym przemęczyć, ale już drugi raz nołwej. To też przez stosunkowo łajzowatego dj'a zamuliliśmy, postaliśmy, po komentowaliśmy sytuację na płytkowej mozaice, chwilę później trzymałem już kurtkę, żeby paręnaście sekund później zapiąć kołnierz i ruszyć za wskazówkami żołądka. Prowadził Lesiu, doprowadzając do gołąbkowymi-sajgonkami słynących Chinczorów w China-Town, Lesław pokapował że po żarciu w tutejszych lokalach oprócz kaca istnieje możliwość że obudzi go jeszcze sranie – więc nic nie zamówił, reszta nie kalkulowała (ja się co prawda nieco opierałem, ale urok osobisty Ewelinki szybko mnie przekonuję), porcje sajgonek wjechały na stół i po wyczyszczeniu talerzyczków, zabraliśmy dupska i rozjechaliśmy się na kwadraty.

To była naprawdę wesoła impreza, każdy więcej się pośmiał niż potańczył, natomiast szukam w opisie mojego Tyskiego Brata i za cholerę nie mam Cię gdzie osadzić stary, jak to jest że łapiesz się na drugim planie? Ewelinka jak zawsze klawo, co ja bym bez Ciebie się pobawił, Marek okazuję się moim personalnym odkryciem roku w roli imprezowicza, Lesio i Jeż na wysokości zadania.
A wiecie co ja teraz robię? Teraz pije Wasze zdrowie.

czwartek, 15 listopada 2007

Wycieczka do Warszawy

Minęło trochę czasu i trochę wódy się przelało w międzyczasie, ale nie były to rozlewiska na tyle istotne żeby sporządzać notki, ten pamiętnik nie może być takim wolnym spisem swojsko błahych najebek, gdyż straci fason, klasę, a na końcu nieschematyczny charakter. Muszę dbać o Jego kondycje merytoryczną, jak cotygodniowe uzupełnianie promili.

Pewnego zimnego październikowego dnia staliśmy w wąskim kółku z Groszkiem i Jeżem w szwajcarskiej synchronizacji przechylaliśmy setkę Żurawinówki, było niewiele po siódmej, zabrzmi to dziwnie, ale siódmej rano, połowa Polaków jeszcze dobrze się nie przebudziła, a Nasza trójka miała już rausz, wycieczka do Warszawy zapowiadała się fantastycznie!
Główną atrakcją ja tak dziś myślę nie był ani Sejm, ani stadion Legii, a nawet czas wolny na Starówce, główną atrakcją był autokar i to co działo się podczas podróży, razem z Tomkiem zajęliśmy komfortowe miejsca przed Nami siedziało dwóch towarzyszy, którzy także na trzeźwo w autokarze nie potrafili usiedzieć, oni jednak byli w poważniejszej opcji 0.7 Wyborowej, zrobiliśmy ją w czwórkę, oraz w kwadrans, no i zaczęły się problemy... z pęcherzem. Z pięć razy postulowaliśmy o postój, waląc w siedzenie, wołając, drąc się, chodząc, i kiedy już ledwie się ruszaliśmy, niespodziewanie pojawił się postój, sikałem dobre półtorej minuty, po czym kupiłem wódę na stacji, jednak marny z Niej użytek, Warszawa była blisko rypnęliśmy po miarce z nowej butli i już trzeba było wysiadać.
Poza Sejmem, to Warszawa ma chujowe kebaby, drogie piwa i poza tym niewiele do za proponowania, moje myśli po brzdylnięciu browara krążyły wokół wódeczki grzejącej się w plecaku, w drodze powrotnej wódkę rozpracowaliśmy na pół z Tomaszem, ale to było mało, na najbliższym postoju rypnęliśmy po dwa Królewskie, w międzyczasie w autokarze trwał melanż z rozróbą, fruwały zagłówki, osobiście urwałem młotek, a koledzy przed Nami rozdarli fotel, zapłonęły pierwsze fajki na końcu autokaru, 'kurwy' i 'chuje' sypały się przez cały autobus, wesoły autobus pruł przez Łodzi niczym Groszek zagłówki, wreszcie poczułem alkohol we krwi, ale akurat tuż po wysiadce, należało się dobić, przy ostatnim Carlsbergu towarzyszył Tomasz.

Ogółem represje za wycieczkę dosięgnęły niemalże wszystkich w mniejszym, lub większym stopniu, Warszawa fajna, ale to autokar okazał się motywem przewodnim.