poniedziałek, 13 października 2008

O Fazie słów kilka


Nim przejdę do pisania tej notki, czytający muszą wiedzieć, jak ważna w życiu pijaka/ćpuna/imprezowicza jest FAZA. Bo Faza, to nie jest zwykłe napalenie się na coś, to nie jest zwykłe nakręcenie się na coś, to jest w głowie, głęboko zakodowana czynność, pieprznięte hobby.

Dzieciaki oglądają dziś magiczne urodziny na mtv i myślą: ale faza, pierdolenie. Faza jest szczera, prawdziwa faza jest dla siebie samego, nie dla kogoś, NIE DLA PIENIĘDZY, fazę ma się bez względu na wszystko. Można mieć fazę na stare samochody, na picie wyłącznie piwa, na inhalowanie eteru, na co tygodniowe picie do upadku w klubie. Można.
I jeśli ktoś zamierza coś robić bo tak należy, a później tłumaczy to: 'ale miałem/am fazę', nigdy jej nie miał, faza jest szczera i tylko szczere jednostki ją mają.

Ja tego wieczora miałem fazę, od trzech tygodniu nie używałem alkohol, tak kurwa, nawet piwa, nawet czekoladki z rumem, nic. Pełna abstynencja. I kiedy wreszcie określiłem sobie, że w ten piątek popłynę, powiedziałem to szczerze. Nie obchodziło mi czy ktoś będzie to robił ze mną, nie założyłem sobie nic, żadnej minimalnej czy maksymalnej ilości, czysta spontaniczność, czysta, autentyczna faza.

Klub Luka, a dokładniej 4 kolejki do pełnego rozbrojenia zero-siedem Żurawinówki, czy szybko, nieważne, czas ponaglał. Zrobiliśmy krąg: Nielat, Tymek, Raca + jego kobieta. Jednak do wódki było tylko trzech, nie no przecież: Raca nie pił. Tak myślę, że na pewno któregoś dnia rankiem odleję się tą Żurawiną, tak będzie. Piękna ciepła wrześniowa noc, wewnątrz klub trwają jeszcze przygotowania. Nigdzie Nam się nie spieszy, czemu nie mielibyśmy skonsumować tego wieczora. Tego typu konsumpcje mogę odbyć się wyłącznie przy udziale Żurawinówki Lubelskiej, jako dania głównego.

Luka - Luka, to luka na tle wypasionych klubów, no niestety, zaadaptowanie kultowego kina Zachęta, w kult niszowego lokalu ze sceną to obraza obrazu dawnych czasów. Klub prezentuję jedną wielgachną izbę, ze sceną na frontowej ścianie, kilka stolików i bar, bar z kolejką, wielką kolejką jak te na Kaliskiej. Wszystko sprawia wrażenie brudnego i obdartego lokalu bez pomysłu. Chuj. Nie mój biznes, nie mój klub, nie mój czasu będzie tam marnowany.

Jako, że Luka jest kiepska, jako że najciekawsze koncerty się skończyły, nadszedł czas wykorzystać noc w pełni, zagrać energicznie i z melanżem.

Fabryka - nie żeby Fabryka była mniej obskurna od Luki, ale klub z tradycją, tradycją Ośmiornicy, to brzmi trochę inaczej, tak: 'bawiłem się tam kiedy kiedyś miasto zostawiało roczne pensję moich starych w majtkach nagich kobiet, a moje roczne pensje wsysali w nos', niż 'wyskakałem się w lokalu, gdzie moi dziadkowie oglądali Casablancę', więc Fabryka na stracie spala Lukę. Zresztą, to prawdziwa fabryka, ludzi jak na piątkowej po południowej zmianie w Białostockim Polmosie, ogrom. Przez tłok trudno w ogóle opisać to klubisko, wszystko kręci się wokół, scentralizowanego baru, braku szatni, braku miejsca na swobodne ruchy, ale coś w tej Fabryce jest, coś.

Po drodze napotkałem Leśka i Marka, czułem, że z nimi będzie dobrze, Tymek w Supermenie, wcisnęliśmy się w kanapy i to kradnąc piwa, to porywając się do szalonego tańca, dotrwaliśmy do końca. Pewnie, impreza jak każda, ale zasadniczo to dwa kluby więcej w moim rejestrze.

A i o fazie jeszcze kiedyś, jeszcze kiedyś będzie.



'...nie ma drugiej takiej fazy jak my...' - Lilu

niedziela, 24 sierpnia 2008

Protektor

Mam to już gdzieś zakodowane, w moim małym pijackim móżdżku. Jeśli mam wolny klawisz, od razu kojarzę te słowa z imprezą, od razu zdzwaniam ludzi. Przyjdą, czy nie, ważne, że będę pił, dużo pił.

Nie inaczej było tego lipcowego wieczora i o ile osób dużo nie było, impreza rozpędzała się jak tempo na stole, kolejki pakowali z obrzydzeniem i stękali na smak wódki. Generalnie ławę otoczyła Jutka, Bąbka, Kania, Ołówek i jego Joanna, no i na końcu ja. Przy takim ślimaczym tempie, zapowiadało się nieciekawie i nudno. Kolejna smętna popijawa. Jednak w zasadzie to sam nie wiem kiedy, ale impreza nabrała zabójczego tempa...

Dokładnie w momencie kiedy pękły flaszki, ja z Jutką wybraliśmy się odprowadzić jedyną parę tego wieczoru. Tak, byliśmy już nieco zrobieni. Wódeczka zaczęła szaleć w układzie krwionośnym, rozdmuchała się tak wesoło, że z miłą chęcią przygarnęła by znajomych. Jestem człowiekiem podatnym na jej rozkazy. Drzwi stacji otwierałem dużo mniej pewnie, niż trzy godziny wstecz, pieniędzy moje 'oka' też nie mogły doliczyć, trudno powiedzieć, czy czasem nie zostałem oszukany. Nieważne. W kieszeni dyndała ćwiartka Starogardzkiej, a my z Jutką wracaliśmy te zero-dwa opróżnić, de' facto z Bąbką i Kanią.
Tymczasem pod Naszą nieobecność, Kania miała sporo atrakcji. Dziewczęta zmęczone i znudzone czekaniem, udały się do sypialni, no i zamierzały imprezę zakończyć. W sumie to miłe z ich strony, osobiście nie widziałem wtedy problemu, że miałbym nocować na klatce. Jednak Kani sen zakłócały coraz głośniejsze i coraz częstsze przełykanie śliny, spojrzała na Bąbke, Bąbka na Nią, efektem czego był dialog: 'Bąbka, chcesz żygać?'.
Do mieszkania wtargnęliśmy z Jutką, kompletnie nieświadomi, rzuciłem okiem na mieszkanko trzy puste butelki wdzięczyły się na bufecie, jedna nieco wyższa i zgrabniejsza. Chwile później do szeregu wstąpiła najmniejsza. Trudno powiedzieć, Jutce zresztą też, jednak po ćwiartce było za mało, trzeba było sięgnąć po zapasy na wyjazd i tu następuję filmu cięcie.
Na pewno jeszcze stałem na wycieraczkę, chciałem odprowadzić Jutkę, ona uparła się na schody: '-No świetny pomysł' - pomyślałem, Jutka spoczęła na którymś stopniu, zdziwiło mnie, że tak zmęczyło ją schodzenie, ale naturalnie nie każdy jest sportowcem, jednak z natłoku tych pijanych rozkminek, wybudził mnie głośny 'plusk'...
Myłem się, chyba, wolałem tego nie przedłużać, w końcu nie co dzień widzisz w lustrze cztero-okiego człowieka, miało prawo zrobić mi się niedobrze, jednak o haftowaniu nie było mowy. Kołdra? Gdzie jest kurwa moja kołdra?

Poranek byłby zupełnie normalny, gdyby nie dzwonek i walenie w drzwi, w takiej sytuacji w pierwszej kolejności myśli się o stróżach prawa, jednak był to stróż porządku. Niby czemu do mnie, żule wchodzą na klatkę i rzygają, ale ja? Moi znajomi to wzorowi obywatele, każdy po szkole średniej, nie pijemy na umór, stanowczo mówimy stop i odwracamy kieliszek. Sięgamy po dobre alkohole, nie włóczymy się niedopici po stacjach, tak naprawdę to my nawet nie pijemy, tak, nigdy nie byliśmy na prywatce, nie wspominając o imprezach masowych. I my mielibyśmy obrzygać klatkę, panie gospodarzu, co złego to nie my. Pan wie.

Na szczęście Pan nie stanął Nam na drodze kiedy wylecieliśmy w podróż. Nasze bagaże, no, więc to jest temat rzeka, Karolinka miała pakunków tyle, że sąsiedzi śmiało mogli pomyśleć, że wprowadza się do mnie sublokatorka. Dwie torby, sama bawełna i hektolitry kosmetyków, dobrze, że ludzie z busa nie wiedzieli, że to wypad na pięć dni, inaczej NA PEWNO by Nas nie wpuścili. Wódy oczywiście nie mogło zabraknąć. Pierwszy dzień był typowo działkowy, wszelkie gry, rzeka, jakiś spacer. Bardziej imprezowo było koło godziny ósmej, trafiliśmy w domek obok, tam gościła wódka, którą Nas ugoszczono, w takich warunkach szybko się rozgaszczam jak u siebie. Nigdy nie gardzę Żurawinową, czytaj, nigdy tego nie robię. Kilka lufek rozgrzało mój żołądek. Karolinka jak na damę przystało, w kieliszku moczyła usta, jednak jej oczy już odbijały procenty z przyczepy.

Przyczepa - nasze nowe 'el dorado' do chlania, z zewnątrz nie robi wrażenia, wewnątrz tym bardziej. Cała w stylistce drewna, po prawo od wejścia stolik, po lewo średniej wielkości łóżko i śmiesznej wielkości aneks kuchenny - oczywiście niesprawny, na wprost kibelek metr na metr, lekko obrywający się sufit, ponadto w dzień jest w niej nie do wytrzymania gorąco, zaś w nocy przeraźliwie zimno, pełno zapchanych szafek, jedna jedyna szafa była pusta: do momentu rozpakowania się Karolinki. Ale podoba mi się, tak, obecność Karolinki w Niej, re kompensuje wszelkie mankamenty.

Niedługo po tym w przyczepie roztworzyliśmy nasz złoty środek, szło powoli ale konsekwentnie, później konsekwencja przegrała z szybkością, szybkość z rozsądkiem, jak zwykle. Wiem, wielu to zdziwi ale tak jest, pijemy - już dziś nie można powiedzieć, że - symbolicznie i o ile jeszcze łapiemy się pod okazjonalnie, to w tych sytuacjach nigdy nie mówimy stop, jesteśmy w tym z Kanią tak świetnie zgrani jak składniki w Tequili Sunrise. Poza tym prawie nigdy nie zwracamy wódki, ale to uniejowskie powietrze...

Dni byliśmy w sumie pięć, każda noc wyglądała podobnie do pierwszej, dlatego głównym bohaterem notatki zostanie dzień drugi i sławny Protektor.

Dzień zaczął się jak zwykle powoli, nienawidzę śniadań, ale piwa o poranku nie odmawiam. Przelećmy te kilka godzin w przód, w telewizji właśnie leciał Teleexpress, a ja siedziałem pośród dwóch starych pijaków i byłem już coraz lepiej zrobiony, w głowie cały czas miałem Protektor, więc w pewnym momencie grzecznie podziękowałem i ułożyłem się w kimę. Źle spałem, wiem pewnie zdenerwowałem Karolinkę, ale w życiu każdego mężczyzny następuje moment, gdy alkoholu nie można odmówić. I jeśli się złościła to niedługo, bo na Protektor wyruszyliśmy, mało, przed tym jeszcze piliśmy, było koło dziesiątej. Ona zrobiła makijaż, założyła najlepsze co miała i wyglądała świetnie. On ubrał co miał, zrobił kilka miarek na ożywienie, wyglądał fatalnie. Ale oboje poszli. Przez całą drogą nasłuchiwaliśmy hałasu dyskoteki: 'Bartek, tam się nic nie dzieje', 'Kurwa, możliwe'. Ale drepczemy za podobną parą ludzi. Muzyki wciąż nie słychać. Ale kiedy stawiliśmy się na miejscu, a tam co samochód, wódka, jointy i muzyka techno. Przebiliśmy do klubu, tam spotykamy znajomego i bierzemy piwo. Klub robi wrażenie, ale jego opis zostawię na inną notatkę. Ostatecznie wpadliśmy się tam tylko rozejrzeć, Kania już rozejrzała za jakimś bodyguardem, a ja smętnie obserwowałem parkiety. Motyw bodyguard trwał całą noc, większość spostrzeżeń koncentrowała się na Nim. Nie napojenie dawało mi się we znaki, osiadłem na kanapie, nie wiem gdzie była moja party-friend, ale byłem już potężnie zmęczony. Oszukałem jeszcze jakąś blondynkę, w celu wykukania numeru telefonu. Droga powrotna była pełna klasycznej beki, a noc pełna klasycznych bzdur i wpadek, ale jak na rozpoznanie było klasycznie. Wrócimy. Na pewno wrócimy.



'...bottles in the club, shwanty wanna hump...' - Lil'Wayne

sobota, 26 lipca 2008

Butelka Martini

Dzień w dzień stałam i czekałam na nową porcję tego nektaru, który siedział we mnie już 1,5 roku temu. Nalepka lekko zasłaniała mi widoczność, ale to nic, to szafka zasłaniała mi widok na resztę świata. Jednak wśród koleżanek i tak cieszę się dobrą reputacją. Do czasu aż zabrały mnie grube ręce, wlały ohydnie mocny alkohol o złotawej barwie. Przestałam tak z cały dzień aż wreszcie wzięły mnie ręce dużo szczuplejsze. Była ich trójka starszawy emeryt, który sporządził im tą ognistą siekierę, oraz chłopak i atrakcyjna blondynka i gdyby nie to że jestem butelką, chętnie wybrałabym się z Nią na imprezkę, z Martini na pewno byłoby jej do gustu. Podzielili się pieniędzmi, popieprzyli trochę głupot, blondynka wyraźnie się spieszyła.

W drodze do domu zorientowałam się jak nazywają się moi wybawiciele z czeluści ciemnej szafki, Kania i Bartek. Oprócz mnie w torebce jechały dwie inne butelki, raczej małomówne - jakieś plastikowe. Ja rejestrowałam rozmowę i czekałam na rozwój wydarzeń. Dwa kwadranse później stałam na półce obok butelki Cin'Cinu, ta mnie nieco uspokoiła, przyznała że to spokojni ludzie, że stoi tu od roku i rzadko ktoś po Nią sięga. W porządku pomyślałam - mogę stać tu cały czas temperatura lodówki koi gorączkę procentów. Cin'Cin mnie okłamał, nawet nie wiem, kiedy ale na pewno nie rok zimowałam w lodówie. Wyleciałam na stół stałam po środku trzech twarzy, którzy narzekali na mój smak, ale ja przecież jestem tylko butelką. Blondynka gapiła się to w telewizor, to ogarniała ją euforia z wizyty do fryzjera. Druga - Ewunia, rozpromieniona przypominała o jakimś psie, a wysuszony brunet naganiał tempo. Najgorsze w tym było, że oni na kogoś jeszcze czekali, ze mnie ubywało coraz szybciej. Szkoda - pomyślałam nawet fajne towarzystwo, napieprzali zdjęcia, schlali się mną jak szajbusy, dwójka tych typków latała jak pojebańce. Ale ostatecznie Ewunia dała szału na taborecie, ważę całe 1.5 litra i nawet to nie przeszkodziło, żeby poczuć silne podbicie, a Ewunia leżała pod ławą. Muzyka zagłuszała moje butelkowe myśli, nagle słyszę jakiś dzwonek, obie imprezowiczki zamurowało, to sąsiad pytał czy tu burdel, dowcipniś. Nieco wcześniej telewizor ryczał w zasadzie dwie disco-polowe melodie, tańcował tam brunet, w sumie dwóch, a ekipa w domu wtórowała im najgłośniej jak potrafiła.
Jakoś porozbierali łóżka, brunet był potężne spity, taboretowa tancerka trzymała się najlepiej, położyli się na jednym łóżku, zgasły światła...

Fakt, że jestem tylko smukłym szkłem, nie oznacza, że nie lubię pospać, wiele z moich koleżanek wala się teraz po śmietnikach i zapada w długi sen, aż do ich drugiego życia po recyklingu. I teraz kiedy mogłam szczerze odpocząć trafiam na domówkę jakiś alkoholików, co gorsza nie wiadomo kiedy ona się skończy. Jest niewiele po dziewiątej, a tu syreny, myślę no i finał, mają policje, tak się kończy katowanie Studniówek o drugiej w nocy, chwile później słyszę 'ja pieeerdolę', syreny ucichły. Ale ich miejsca zastąpiło 'niedobrze mi', jednak bez reakcji, słychać trzepot nóżek i znowuż przeciągłe'niedobrzeee miii', i znowu bez odzewu, to się w końcu blondyneczka wkurwiła najwyraźniej i za trzecim podejściem pozdrowiła wszystkich 'w takim razie-pierdolę was', no miła rodzinka.
W południe był jakiś harmider, raz stałam w kuchni na blacie, raz mroziłam szyjkę w lodówce, wystawili mnie po zmroku i zaczęło się znowu.
Do ekipy dokooptowała się niejaka Jutka, dość sympatyczna, wyzywała mnie od chujowej, ale poza tym nawet ją polubiłam. Moja ulubienica miss taboretu, nawijała cały czas o jakimś psie i w końcu zabrali się i wyszli z pokoju. Została Nas czwórka i gapiliśmy się na jakieś bajki w tym szklanym pudle. Napełnili mnie znowuż po brzeg szyjki, niemal pod samą nakrętkę, nigdy nie byłam tak pełna, ale szybko opróżnili szyjkę i oddech miałam lżejszy. Impreza nie była już tak wartka jak dnia poprzedniego, dopiero Studniówka ruszyła, a później jakieś cygańskie rytmy ryczały, aż w denku czułam wibracje. Ogółem wydoili ze mnie wszystko, studnie bez dna. Brunet zniknął, ten siwawy padł na łóżko,a ten trzeci też gdzieś się podział,poruszenie zrobiła jakaś melodia ze skrzeczącym głosem, brunet nagle wparował, ale długo nie potrzymał wytoczył się ponownie. Znowu zgasły światła...

Jak tylko ogarnęli mieszkanie to chwilę później, brunet siedział i gapił się na kilkunastu facetów ganiających za piłką, o czym nie omieszkała wspomnieć Kania, atrakcyjna blondynka, później ich życie kręciło się wokół jedzenia, kabanosów i wódki. Tego dnia miało być epicentrum melanżu, zjechała się jakaś para: sympatyczny grubasek i szczupła blondynka, to jakiś blond-team pomyślałam, nie mam nic przeciwko, ale czy oni też piją alkohol? Najwyraźniej. I to sporo, stół był zastawiony banankami z czekoladą. O dziwo Ci na mnie nie narzekali, zeszło się ich więcej, pierwsza brunetka, a potem Jutka z chłopakiem, dość spokojny człowiek. Jako jedyny pochwalił mój smak. Jaja zaczęły się nieco później, otóż nieco później, już po 100dniówce i tych wszystkich tradycyjnych występów, Asia nastukała się solidnie. Wszystkim zachciało się żreć, kręcili się po kuchni, Kania darła się na bruneta, ten pieprzył o cebulce, poważnie dom wariatów. Jak długo to potrwa, śpiewali cyganów, wpierdzieli torbę pierogów i chlali dalej. Mój mały butelkowy móżdżek nie pojmował, jak można przysypiać i pić, a cała trójka facetów praktykowała to w najlepsze. Dziewczyny miały nieco więcej siły daje słowo, Asia powinna przestać pić, zamówili taksówkę, jedna parka wyszła, reszta poszła spać. Światła tym razem zagasły na miejsce wschodzącego słońca...

Szał tych całych Euro, czy jak oni to tam nazywają, dopadł wszystkich, nawet Kania cieszyła się na mecz. Drogą dedukcji i całodniowych rozmyślań doszłam do wniosku, że za chwilę i mnie to opęta. Nic bardziej mylnego Kania obejrzała hymn, swojego Sagana i dalsze widowisko miała jak najbardziej w głębokim poważaniu. Włączyła na serial. A oni nawet do serialu wypijali ze mnie resztki, to były ostatnie procenty jakie uwarzył im ten stary pijak. Jednak nie było entuzjazmu ze spożycia wszystkiego, byli wyraźnie smutni.

Brunet dnia czwartego zerwał się po zaledwie kilku godzinach snu, złożył łóżko i ogólnie zachowywał ciszę, dbał o tą dziewczynę, kątem nakrętki słyszałam jak delikatnie stara jej się przekazać że wychodzi, z tego co słyszałam nikt drzwi nie zamykał. Kania miała w nosie drzwi, zamek i godzinę, na czuwaniu zostałam ja, ostatecznie się sturlam, czy coś, narobię hałasu - jak ktoś wejdzie. Stwierdzam, ze ten cały Bartek, to alkoholik pierwszej wódki, nawet czwartego dnia, po robocie, a zjebany, że aż przez nalepkę widziałam, postawił 0.7 Absolwenta. Myślę: - No to grubo przesadził, ćwiartka zrobi ich mocno, przy połowie flaszki będą rzygać. Ale oni przy połowie flaszki to dopiero się rozkręcili. Niesamowity duet pomyślałam wtedy, on i ona, kto by pomyślał. Zazwyczaj to koledzy, lub koleżanki wspólnie coś opijają, a pary wypijają wino, później pocą się około jedenastu minut i idą spać. Ale Ci są wyjątkowi, za to ich pokochałam, pili do dna, rozmawiali szczerze, żaden temat to dla nich nie temat-tabu. Mam wrażenie, że dla nich tabu, to Ci którzy tak nie potrafią, a oni są tabu dla tych którzy tego nie rozumieją, ale ta ich tabu-przyjaźń istnieje i jeśli nie obala mitu, to pozostaje wyjątkiem dla teorii - nie istniejącej przyjaźni pomiędzy kobietą, a mężczyzną.

Przeżyłam cudowne 5 dni mojego szklanego i tłukliwego życia, poznałam fantastycznych ludzi, może i pijaków i imprezowiczów, ale szczerych i nieszablonowych. Wystarczyło mi pięć dób żeby uwierzyć, że przyjaźń między chłopcem, a dziewczynką istnieje, fajnie gdyby większość butelek i ludzi to załapała. Ja jestem jednak tylko kawałkiem szkła, a oni paczką przyjaciół i znajomych, razem ryczą z telewizorem, denerwują się na meczach. Stojąc kiedyś na sklepowej półce widziałam różnych ludzi, snobistycznych kupujących drogi alkohol, pijąc go później latami. Ta grupka potrafiła 6 litrów wódki popchnąć w cztery noce. I latało im to koło korka, czy to Belvedere, czy przepalanka starego alkoholika. Oni są spontaniczni, liczy się w pierwszej kolejności TOWARZYSTWO, później ZABAWA, a gdzieś chwilę później ALKOHOL. Mam nadzieję, że dalej są zgraną ekipą i piję teraz w innych miejscach, sami czy oddzielnie, na pewno robią to z głową.

Butelka Martini.

P.S Każdej butelce życzę - aby znalazła się na domówce trwającej 5 dni i codziennie poznawała tak zajebistych ludzi - jak ja.


'...znam tych ludzi, lubią chlać do maksimum i rano na kaca do soku dolać sobie ginu...' - Peerzet

piątek, 4 lipca 2008

Outline Graffiti Festiwal

Matury, poza egzaminem na prawo jazdy, potrafią Cię stresem przeżreć na pół, zrobić z Ciebie cień człowieka, jednak każdy mimo łez, uśmiechów i nerwów - zdał i wystarczy.

Dzień po zakończeniu, kiedy każdy zrzucił galowe szmatki, w trójkę rzuciliśmy się po portfelach, pieniądze rzuciliśmy na ladę, rzuciłem słowniedwa razy pół litra Żurawinówki...

Żurawinówka - Wódka smakowa
Zawartość alkoholu: 40 %
Pojemność: 0,5 l
Pierwszy taki trunek powstały na bazie soku ze świeżych owoców żurawiny. Jego niepowtarzalną cechą jest wyjątkowy orzeźwiający smak. Żurawinówka - doskonała na każdą okazję. Na czas tej notki i następnych, okaże się klasykiem.

...i przeszliśmy rzut kamieniem na ławkę. Opcja osiedlowa, plastikowe kubki, sok Caprio i nieustające toasty, a na ławce Kania, Jutka i Ewunia. Wódka tego dnia nie była wódka, kto ją tam czuł, okazja łagodziła każdą mocniejszą miarkę. Zachciało się Nam więcej, Ewunia Nas opuściła, jednak dołączył smukła butelka Wiśniówki. Wesołym alkoholowym trójkątem ruszamy do mnie na klatkę, ale, skoro już byliśmy, to musiałem ale to musiałem POCHWALIĆ się moim kabanosami. Zrobiły furorę. Kania Nam lekko odpływała, trzeba było ją odratować, odholowana do domku. Kabanosy były jednak takim afrodyzjakiem, że dalsza impreza bez nich nie miała sensu i mimo bezszelestnej akcji wytoczył się różowy szlafrok, kilka słów, i szlafrok próbuję przestawić, trochę się opierał, ale uległ. Kroczek po kroczku odstawiam Jutkę pod klatkę, w międzyczasie zrywamy sznurki.

I o ile w dniu pierwszym, było kameralnie, to drugi dzień porywa Nas w wir clubbingu.

Ja i Groszek, duet chłopaczków, z wybrzeża zasłyszanych z pochłaniania litrów piwa w trybie ekspres, jak i seryjnych złodziei materacy i zabrudzaniu plaży. Dwójka przyjaciół od puszki i butelki, artd familia. Ta sama ławka - ta sama wódka. Kierunek miasto, tym razem całe nasze, jazda bez celu na farta, na bani, na-stukani. Jeśli chodzi o Nas to wódki, NIGDY dość, zapraszamy kolejną przyjaciółkę, drugie pół Żurawiny ciśniętej przez spirytusowe sitko na 36%.

Najpierw Tymek, gadka, zapoznawcze i nie wiedzieć jak i o której - Opium. Opium okazuje się mierne, i poza kilkoma lufami nie gwarantowało tego czego szukaliśmy, Groszek uparcie dążył do Czekolady. 

Czekolada - wtopiona w bramę, szpanersko oszklona dyskoteka z gracją. Kilka stopni dzieli zimny chodnik, od rozgrzanego wnętrza, po lewo szatniarze czekają na to czym broniłeś się przed chłodem, wysuszą Twoją kieszeń z drobnych. Po prawo regały stolików i schody niosące decybele i melodie. Sam parkiet mały, z centralizowaną konsolą, z wylewicowanym kiblem i zprawicowanym barem. Wszystko na ciemno jak gorzka czekolada.

Bramka puszcza Nas za uścisk dłoni, królowie procentów, parobkowie baru - piwo prosimy, jednak Czekolada okazała się za słodka. Ze mnie osobiście schodzi powietrze, połówka wódki jednak poturbowała mną dość sążnie, piwo mnie rozleniwiło, nie widzę kobiet, nie słucham muzyki, chcę spać.

Dzień numer trzy, poranek jak każdy, od dwóch dni niemożliwie trudny, na żółtym zegarku w szkiełku odbija się dwunastka w towarzystwie dwóch zer. Obiad, kąpiel. Upał, ja i Nielat już o 16:00 ruszamy na Plac Wolności, co za nietypowy melanż, dopiero poznamy te twarze z różnych stron Polski, za dwie godzinki wszyscy poznamy się lepiej w sklepie, za cztery będziemy już znajomymi, za sześć godzin ziomkami. Całym piętnasto-osobowym składem czekamy na autobus, na kwaterkę Tymka, bagaże torby i upał. Tymek miał jednak sporo cienia na działce, torebki były już dużo cięższe, trudno powiedzieć firewater było na początek, ale ruszyliśmy ostro. 
Ja, ja człowiek, który przywykł do imprez zlanych wódką, prochami i potem clubbingowych tancorów, uśpiłem zmysły w rapowych dźwiękach i kubkach pełnych wódki.
Ludzie, jak najbardziej spoko, Nielata rekacja na Little do dziś poprawia mi humor, a człowiek nie jest taki żeby z Wrocławiem i Warszawą nie wypił 5 litrów wódki, Łódź wita, nie ważne kogo, ważne czym, częstujcie się, jesteśmy tutaj cały rok.
Koncert, raczej miazga, choć repertuar był mi obcy, to wykrzyczałem się na paru kawałkach.
Koncert zakończył się hucznymi oklaskami, trawka pozostawia niesmak, plus prucie gęby z rozdyganymi murzyńcami, powoduje kapcia. Kapcia zapijam piwem i myślami jestem już przy wódeczce i kurczaczku. W wąskiej ekipie spotykamy się na kanapach i kończymy chlanie. W porannym programie muzycznym wybiła szósta, zabieram Nieletniego i na 4 przesiadki jesteśmy w domu, raczej mało rozmawiamy, na pewno Piotrek wspomniał... 6 litrów na 9 osób, tutaj nie ma przypadku.

Karolince, Jutce, Ewie, Groszkowi, Nielatowi, Tymkowi.


'...wypiliśmy takie ilości, że będąc szczerym, powinni zrobić o Nas program na Discovery...' - Peerzet.

środa, 11 czerwca 2008

Niech żyje maj

Majówek tego roku było tyle, że trudno powiedzieć która była NAJBARDZIEJ majowa, dla wielu osób to kilkudniowe spożywanie alkoholu, dla mnie jednak wciąż coś więcej, majówki szczycą się w pierwszej kolejności atmosferą, chwilę później świeżym powietrzem, a reszta to używki, muzyka i słońce. Precz z majówką w klubach, viva działki, niech żyje maj.

Majówka bez Uniejowa? Uniejów bez Majówki? To już czwarty rok tradycji, nie przerwanie przeze mnie zapoczątkowanej, to jak Karolinka bez musztardy, jak Jutka bez Kubusia Puchatka i jak ja... bez Karolinki. Wybraliśmy się chwilę po maturach, Ewunie dopadło choróbsko w cholerę nieprzyjemne, jak nieprzyjemnie było ją tutaj samą zostawić, ale przyjemność chlania 6 litrów wódki przez dwie noce, była nie do odparcia. Przyjazną trójką wyruszyliśmy w podróż, Jutka pomyliła w zasadzie kolory busów, o i z małymi przeszkodami i komplikacjami, zajęliśmy tył i pędziliśmy. Mijaliśmy jak co roku zielone lasy, hektarowe pola rosnącego zboża, sklepy, stacje, aż wreszcie tabliczkę Uniejów i chwilę później wyskoczyliśmy przed zielona bramą. Na działce okazała się Nas piątka i to było o dwójkę za dużo i o ile grill i kiełbasy smakowały dobrze, były okrapiane coraz to częściej wódką. Trudno powiedzieć kiedy, albo nastąpiła faza której nie potrafiłem pohamować...

Krzywa faza - objawia się krzykami, głównie okrzyki kibicowskie, bądź jakikolwiek śpiewki. Do tego dochodzi demolka obiektów, które w normalnym stanie świadomości NIE INTERESUJĄ cię chodź trochę jako przedmioty. Jednak wódką rozszerza Ci percepcje, łatwiej denerwuję Cię śmietnik, kolega, czy przechodzień. Drugi dzień po krzywej fazie objawia się wstydem, obrzydzeniem, zakłopotaniem, inaczej kacem moralnym.

Bohaterem melanżu zostanie z pewnością Gustaw, chłop sączył naszą wódeczkę, jakby biegł w maratonie, ja zajmowałem się przedmiotami i krzywą fazą, która zabsorbowała mnie bez pamięci. Zatrzymywanie tirów, darcie mordy i sparingi okazały się gwoździem melanżu. Nie było śmiechów, muzyczki, pijanych toastów, był chaos, bieganina i sytuacje wymykające się z pod kontroli trzeźwości. Tego wieczora pękł trzeci litr ognistej wody, to autentycznie za dużo. I kiedy Jutka z Karolinką szykowały się do spania, do domku wpadł Tomek zalany krwią, melanż przerodził się w dramat, porwałem kapcie Jutki, próbowałem i dresiki Kani, ale ona siup i pod kołderkę. Przyłożyłem Gustawowi z róż kapcia i udałem się na bal życia. Było już bieganie, siłowanie, sparing, ale nie było tańca! Więc złapałem za miskę i zacząłem pląs. I tym incydentem kończy się pierwsza noc majowa.

I o ile pierwszy dzień nad ranem był jednym z bardziej hardcorowych melanży, drugi okazał się oazą spokoju i typowej działkowej popijawy. Południe i popołudnie spędzamy na spaniu i głębokiej analizie 'wczoraj', kiedy dzień poprzedni rozłożyliśmy na czynniki pierwsze, w drugiej kolejności rozłożyliśmy Klasówkę, nieco później Memory i impreza była iście 'back in the days'. Wódeczki schodziło powolutku, najpierw litr na werandzie, pełny zwierzeń i poważnych gadek. Chłód maja zrobił swoje i łykanie przenosimy do domku. Te wszystkie wydarzenia pisze bardzo pobieżnie, gdyż minęło sporo czasu i mam spore dziury a' propos tamtej imprezy. Na pewno w domku, cała trójka zajadała się zupą, Kania miała kremówkę, Jutka pomidorówkę, a ja rosołek. Poleciało kilka kolejek i padłem na łóżko jak szpadel. I wiem, trzeba było mi wziąć kremówkę! Bo Kania najwyraźniej po niej, dostała głowy nie do przepicia i gniewała się najpierw na mnie, później na Jutkę, której alkohol też nie posłużył tej nocy.

Trzeciego dnia rządziła Klasówka, muzyczka i sprzątanie. Ale ze sprzątania wychodzi chuj, kiedy w porządkowanie ingeruje browarek. Tak więc ochlany piwskiem zostałem aż na czwarty dzień.

Było dobrze. Może nawet bardzo. Na atmosferę imprezy wpłynął pierwszy dzień. Chuj, są nauczki, jest coś takiego jak imprezowe doświadczenie. I w moim kajeciku zapisałem, nie melanżuj z Guźcami, czy tego typu bydłem.

Kani, za NIEWYOBRAŻALNĄ pomoc, Jutce za stertę śmiechu i towarzystwo. Tomkowi za Guźca, super kumpel, zostaw Nam numer stary, zaproszę go na wesele, kurwa na chrzciny go zaproszę, przecież muszą wpaść Psy, wpierdolą to czego goście nie zjedli.

czwartek, 5 czerwca 2008

Markowej domówki-parapetówki

Dobra pamiętniczku, koniec ustnych, przy bombarduje notkami, a działo się naprawdę DUŻO, zaczniemy od Markowej domówki-parapetówki.

Autobus linia 81, trzy miejsca zajęte i żywa dyskusja, krótki spacer po wódeczkę i zasiadamy przy stole, ludzi z dycha ze sław bloga: Nielat, Marek i debiutant Zając. Wódka leję się opornie, ale konsekwentnie i zmierza do dna, w między czasie lata muzyczka, ogółem bardzo wesoło. Tempa zaczyna naganiać Zając, zawodnik z fizycznością na pijaka, gdyby jednak pokochał sport to głównym atrybutem ciężary, albo japońska mata...
Towarzystwo dobrze się już ochlało, z Zającem na czele, nie wiedzieć czemu dużą 6 osobową ekipą wybieram się w podróż. Prowadzimy żywą, pełną wrzasku wandalkę osiedla, ofiarą padają znaki, kosze na śmieci, ogólnie nic co warto byłoby niszczyć. W chwilę później próbuję zniszczyć, już głodnego pokory Zająca, więc spacer nie należy do najlepszych, do tego dochodzą służby prawa i znika Zając...
Zdobywamy czterdzieści procent dalszej zabawy, jest czwarta, wsiadamy w autobus i wracam kończyć to co jeszcze zostało. Piję najwięcej, Nielat pasuję, Zając przeprasza i słodzi jednocześnie. Ja walczę z ostatnią miarką i padam w kimę, obok Nielat (można w tamtejszej sytuacji pomylić z Nietryb), Zając i inni...
Gdy się budzę jest już wcześnie, gdyby nie to, że to niedziela, niektórzy dawno siedzieliby już w pracy, wstaję i szykuję się do domu. Jednak Nielat martwy - gdyby mógł coś powiedzieć, pewnie byłoby to "NIE", a reszta wódkowej wspólnoty ma rzut flaszką stąd gdzie stoję, pozostaje Zając...
Mój 'one-party hero' leżał akurat plackiem w dużym pokoju, a po głowie przejeżdżał mu telefon przypominający maszynkę, biedak trzepał się, szarpał, aż w końcu zrzygał - do brodzika. Markowi współczuję, a Zając za karę wypełzał razem ze mną, rzygał przy każdej najbliższej okazji (postój, siedzenie, śmietnik - tego typu obiekty ciągnęły go jak magnes), ostatecznie zostawiłem go w tramwaju, do dziś nie wiem czy przeżył.

Ja swoje na pewno, w domu na Dzień Dobry TVN, lichy posiłek i w drogę. Na bajeczną działkę w Cyprianowie.


'...i to mnie nie śmieszy, ostatnio wódkę otwieram częściej, niż zeszyt...' - Zamar

niedziela, 18 maja 2008

Koniec szkoły

Minęło naprawdę w chuj czasu odkąd zebrałem wreszcie czas, żeby zapisać tutaj chwilkę, prysnęło sporo imprez, ogółem i tych lepszy i tych gorszych, pisząc lepszych myślę o Studniówce - to przecież klasyk, ale ją mogę zobaczyć i raczej nie widzę potrzeby, żeby ją kronikować, w międzyczasie lata pokończyli ludzie z najbliższego grona, im najlepszego, a najlepsze zawsze zostaje na koniec, i końcem końców, końcówka czegoś musi być koniecznie opisana.

Miałem urodziny, tak to prawda, pierdolnęło mi 19 lat, osiemnastkę podsumowałem dość skrupulatnie, ale tutaj uważam, że za specjalnie nie mam czego podsumowywać, jestem bogatszy o doświadczenie w paru używkach, raczej ani trochę nie dorosłem, a tym bardziej nie zmądrzałem. Ale przecież to nie koniec 18 lat świętowaliśmy, zakończyliśmy liceum, przed Nami jeszcze matura i najdłuższe wakacje, no takie wydarzenie to koniecznie trzeba było ochlać - 4 litrami wódki. Przepalanka zwyczajna i około 15 osób zebrało się (podziękowania dla Joanny) u Asi na kwadracie, każdy zajął jakieś miejsca przy stole i rozpoczęła się libacja, 'Blondyny' dają na całego, ogólnie non-stop żarty, na przemian z kolejkami, ale wódka szła raczej opornie. Niewiele udało się jej wypić, około 2 litrów, trudno mi dzisiaj powiedzieć, ale cała ekipa maturzystów wybyła podbić Elektrownie.

Elektrownia - to chyba drugi w Łodzi - klub z selekcją, jeszcze do niedawna Heaven prowadziło jako-taką selekcje, ale tak, prowadziło. Tutaj każdy mężczyzna miał popularne cwaniaki. Klub jest o dwóch kondygnacjach, na pierwszej szatnia i jakaś mała salka, a druga to główna ze strefą VIP na oryginalnym balkonie, na wprost oszklonej strefy vipowskiej jest balkon dla mniej zamożnych imprezowiczów, pod Nim mieści się pudło djskie, a oczami disc-jokeya: po lewo mamy bar i - analogicznie do balkonów - po prawo również. Lokal wyższej klasy, ale impreza dość typowa, a za och, niezłe pieniądze raczej przeciętna.

Impreza rozpoczyna się bardzo powoli, na początku nie dzieję się nic, parkiet jest pusty, a siedzenia pełne, ale nadajemy tempa, że dziewcząt było licznie, to rozkręcają resztę siedzących. Dopiero o północy, impreza staje się dopiero imprezą, ciągle z Markiem popijamy kamikaze i nakręcamy się odpowiednio, krążymy po klubie w wiadomych celach. Zapominam o grupie, tam też było gorąco, w pierwszej kolejności moja ukochana Karolinka świetnie bawi się z Leśkiem, taak, ale szczegóły są ocenzurowane, a reszta gromadki prowadzi całkowity melanż, poza Jeżykiem - gdzieś zniknął, Marek włączył się paląc fajki na przemian z Ewunią i Bąbką, Agnieszka szaleje z 'tancerzem z Buenos', Maryśka, Sandra i Żabka cykają foty i obtańcują każdego w grupce, ja skoncentrowałem się najpierw na barze, z co najmniej dwóch powodów, ale też tańcowałem, może trochę za rzadko w grupie, ale tam było wystarczająco wesoło. Pęka trzecie kamikaze z Markiem, pod które podpisuję się Lesiek, ale on tej nocy nie ma czasu na męskie pogawędki, a także i nie chlanie i nie panienki mu w głowie, on miał po prostu swoje sprawy. Melanż jak każdy, a wychodzimy przed czwartą, nie jestem śmiertelnie pijany, w kurtce trzymam piękne cygaro, za które CAŁEJ gromadce maturzystów dziękuję i za chuja go nie wypalę ; ) 

Koniec szkoły, zleciało to wszystko bardzo szybko, już raczej nigdy nie usiądziemy zestresowani w tych ławkach, pewnie też nie usłyszymy żadnego hałasu z sektora 'Blondyn', nastał też koniec żartów na stołówce, nawet tej długiej przerwy już nie będzie, nie będzie potrzeby żeby Lesiek wybronił klasę na historii, Jeżu już nigdy nie obrazi nauczyciela tej szkoły, Marek nie będzie buczał w przodzie sali, ze strony Samuela raczej nic Nam nie grozi (chociaż nie wiadomo tego NIGDY) no i nawet Kopeć przestanie mi ubliżać. Mnóstwo wspomnień będzie nie do odświeżenia, a było ich multum, przecież za melanż w Karwi nie oddałbym żadnej imprezy, nie ma stawki ponad lipiec 2005, nie wiem jak Groszka, ale to moje best-hooliday! Byliśmy zgranym zespołem trybików i mimo niekiedy zgrzytów wszystko trybiło w należytym porządku, dziś każdy trybik gdzieś tam obrał inny zespół, w jednym zespole już nigdy nie zatrybimy. Zostanie kilka fotek, sekundowe kadry z trzech lat wypasionej komedii, ja pierdolę, jak ja będę za tym tęsknił...

PS. Bym zapomniał podziękować MOJEJ UKOCHANEJ KAROLINCE za koszulę, jest KLASYCZNA, klasycznie ZAJEBISTA i chuj nie ma lepszych NIKT ; )

sobota, 15 marca 2008

Zakopane

Mam niezłe zaległości, niezłe, jeszcze zalegam ze 100dniówką, jednak film ułatwi mi napisanie z tego notatki, mamy już marzec, ferie zimowe minęły dawno, mimo że w centrum polski, mało one miały wspólnego z zimą, na przestrzeni lat: tej zimy pełnej śniegu ludziom coraz bardziej brakuje, więc robią tak jak my, jadą do polskiej krainy zimy jaką jest Zakopane.

Więc pierwszy tydzień ferii spędziłem dosłownie cały z Karolinką, każdy fragment dnia, w którym łaziliśmy po górkach, dolinach, Krupówkach, dolinach, bryczkach, Krupówkach i tak praktycznie codziennie, normalnie w górach wieczorem ludzie się nudzą, wbijają do swoich chałupek, włączają odgrzewanie na full, zakładają ciepłe kapcie i robią turystyczny relaks przed telewizorem. My w tym momencie, chcąc nie chcąc opuszczaliśmy chałupkę.

Chałupka - dwupiętrowy wypas, położona stosunkowo daleko od centrum, ale nie możemy narzekać, pokój była naprawdę duży, nadawał się dla trzech-czterech osób, łazienka tylko dla Nas, więc zaraz zapełniła się kosmetykami, ręcznikami i zapalniczkami, oprócz przestrzeni nasza kwaterka miała kredens, z niezbędnikiem, który miał tak ważne znaczenie dla dalszego biegu tej historii.

Pierwszej nocy mieliśmy typowo oblać nasz szczęśliwy przyjazd, oczywiste. Nie mogliśmy upijać się w trup, w końcu na drugi dzień czekały na Nas różne wycieczki, szlaki, które reszta (niepijąca) strona ekipy, zdobywała bez trudności, kiedy my szliśmy osłabieni już na śniadanie, ale niemalże z każdą wyprawą dzielnie daliśmy sobie radę. Do sedna, te wieczory przepijały Nas na wylot, pierwszej nocy stanęło pół Żołądkowej z Miętą, pękło w normalnym tempie i kiedy butelka świeciła pustą, a ja wypowiadałem długi monolog życiowy Karolinka już dawno kimała, nieco urażony, poszedłem do SWOJEGO łóżka. Trudno powiedzieć kiedy, ale jeszcze trudniej powiedzieć dlaczego obudziłem się w nie swoim łóżku po: 'Co ty tu kurwa robisz?' byłem przekonany, że Karolinka właśnie mi na to od powie, lecz ona miała o tym tyle pojęcia, co ja. Rano obudziłem się z dwoma kacami, alkoholowym i moralnym, z tym że moralny bardziej nie dawał mi spać niż ten typowy, moje lunatykowanie było oczywiste dla mnie, ale zasadniczo nie ma żadnego dowodu, że nie wbiłem się do łóżka w pełni na umyśle i co gorsza w niecnych zamiarach, osobiście w stanach trzeźwości zawsze moją przyjaciółkę traktuję jako przyjaciółkę, a po pijaku nie wyszło moje alter-ego, mimo, że niestety tak to wyglądało. 
Żeby zapomnieć o tym dziwnym incydencie, tuż po obiedzie zakupiliśmy pół litra Krupnika i tak jak dzień wcześnie rozpracowaliśmy go bez problemu i pośpiechu, tym razem nikt nie lunatykował, chyba, trudno powiedzieć co ze mną się działo, ale przy którymś kieliszku, mimo trzeźwego zachowania, na drugi dzień miałem czarne dziury pamięci, wiele rzeczy musiałem sobie przypominać, przy pomocy Karolinki, która na te przypadłość ogólnie nie cierpiała. Ogólnie to Karolinka dawała w palnik, że aż byłem dziw, targały Nią oczywiście wątpliwości, ale to tylko w okresie zakupów, kiedy pierwszy kieliszek wpływał na szerokie drogi jej krwio-obiegu dawała do końca, a krótko po trzeciej miarce najczęściej pytała: 'Zmęczymy to?' I tak nigdy nic nie zostawiliśmy.
Trzecia noc stanowi przełom, po raz pierwszy zdecydowaliśmy się na wódkę czystą i nieco większą butelkę, zero-siedem Polskiej Wódki, oczywiście kupiliśmy ją z przekonaniem: 'Cóż najwyżej zostanie, prawda?' Prawda, najwyżej. Szliśmy sobie wieczorem, wracając ze sklepu, po prawo świeciło kilkanaście lampek Butorowego Wierchu rzucając niepewny błysk na oblodzone chodniki, błysk odbijał się w torebce od denka butelki, a siarczysty mróz dotkliwie mroził jej zawartość, skoncentrowani bardziej niż na sobie - to na butelce, dreptaliśmy w uniknięciu wywrotki. Karolinka przeżywszy już jedną wywrotkę, w dużej skali obciachu bo przy około 20 osobach, prosto na dupkę, szła bardzo skupiona. Libacja zazwyczaj zaczynała się przy Na Wspólnej, a kończyła przed północą, ale tym razem nabój promilowy był dłuższy i mocniejszy...
Czwartego dnia zerwałem się jakby wybudzony z drzemki, chciałem krzyczeć: 'Pijemy?' Na stole był chaos, Karolinka sapała kobieco w drugi rogu pokoju, flaszka była empty, jak komórka moich wspomnień wczorajszej nocy, poderwałem głowę - trach - kac powalił ją z powrotem na poduszkę, Karolinka kimała w najlepsze, nabrawszy spory haust soku, zbudziwszy Karolinkę odświeżaliśmy moją pamięć, były filmy, po raz kolejny zachowywałem się stosunkowo trzeźwo, mimo że film zerwał mi się po raz pierwszy w życiu tak drastycznie. Dla Karolinki to był dzień jak co dzień, na śniadanie mieliśmy się meldować o 10:00, a Karolinka o 9:50 szła do łazienki, o 10:05 wpadała 'No już!' zazwyczaj z jednym pomalowanym okiem, a o 10:15 wychodziliśmy i to tak jak-dobrze-poszło. Czwartej nocy odbijałem dużą Polską Wódkę, na zasadzie: 'Cóż najwyżej zostanie, prawda?' spokojnie można przyjąć to za dewizę tych wczasów i mimo że film rwał mi się nieustannie od pierwszej nocy, to wódki rankiem nigdy nie było.
Piątej nocy, wreszcie dopadł mnie typowy kryzys, po drogim kuligu, podczas którego alkohol lał się strumieniami i naprawdę było ostro, Nasza dwójka prowadziła się raczej na spokojnie, w chałupce czekało kolejne 700 ml Polskiej Wódki, mimo to dałem się skusić na kilka wazonów, musiał to być gwóźdź do trumny, bo na dwie ostatnie miarki do mety, poddałem się, właściwie próbowałem, ale niesamowicie silna tego dnia Karolinka, WYMUSIŁA na mnie te miarki, ranek kolejny raz przypominał mi ból istnienia...
Szósta noc, przede wszystkim nikomu nie chciało się nigdzie iść, ale też nikt się nie chciał do tego przyznać, postanowiliśmy Zakopane pożegnać w dyskotece, byle jakiej i byle gdzie, oboje sceptyczni, ale żadne nie chciało się przyznać, Karolinka ubrała rajtuzki, ja kalesonki i na miasto, do tego żeby mróz nie doskwierał zaaplikowaliśmy połóweczkę Sobieskiego Waniliowego, na dodatek zaczął SYPAĆ śnieg, więc wiadomo bez czapek wpadliśmy do Genesis: mokrzy i zniechęceni, ale impreza nabrała impetu. Zaczęło się od piwa i sytuacja dzieje się szybko, mijam jakieś piękne oczy, chwilę później zaczepiam, zagaduję i ją mam. Więc z Olą dobijam do trzech piw i prowadzimy ożywiony relaks na kanapie, kątem oka obserwuję Karolinę, jej czwarty drink migał czerwonym światłem, obok Niej siedział jakiś mężczyzna, Karolinka była lekko zagubiona ale ostatecznie wyszła i uciekła przed chłopcem, który za te cztery drinki liczył być może na coś co Karolinkę gwałtownie przeraziło. Kierunek kwatera Nasza, a później już w dwójkę ja z Olą kierunek kwatera Jej, a tam Absolwent wdzięcznie na mnie patrzy, wiem co robić, dalej gaśnie światło.Na kwaterze swojej witam o 4:30, około, Karolinka nie przywitała mnie specjalnie miło, a wystałem się pod drzwiami z 15 minut, śnieg prószył jeszcze mocniej niż wtedy kiedy wychodziliśmy, miałem się umyć, pamiętałem, Karolinka padła i po chwili spała już jak 10 minut wcześniej, ja też się położyłem, wrażeń było zbyt dużo.

Było cudownie, mimo że puściłem ogrom pieniędzy w promile, które parowały ze mnie jeszcze dwa dni później, ale zapiliśmy potężnie jak nigdy, prawdziwie hardy z Nas duet, bo wieczór w wieczór tankowaliśmy oporowo, ale za tą beztroskę i luz kocham Karolinkę, za piękny i prawdziwie zimowy wypoczynek kocham góry, takie wypady na ogół korzenią się w pamięci, a retrospekcje z tych miejsc pokrywają się z jakimiś wydarzeniami i wiem że to będzie wydarzenie newralgiczne w wspomnieniu o Zakopanym.


'...pijmy jak Nicolas Cage w Zostawić Las Vegas...' - Pierrot

czwartek, 17 stycznia 2008

JOKER

JOKER

Są melanże o których zapomnieć, byłoby ciężkim grzechem i grzeszyłem bawiąc tam dlatego kryptonim tych notatek jest ściślej niż Ściśle Tajne, cholerna szkoda, bo nie wiem czy to nie najbardziej wyjątkowy wyjazd tego pamiętnika, miejmy nadzieję że kiedyś wypłynie na szerokie łącza internetu.

Od roku 2004 Uniejów trochę się marnował, z globalnego punktu widzenia poczynił piękny progres, miasto wypiękniało, w 2007 chodzimy już po kostce, jest piękne boisko, mnóstwo fontann tryskających wodami termalnymi, a dodatku pod samą bramą mam supermarket, moja działka jest oazą melanżu, a w towarzystwie dwóch tak wspaniałych kobiet to prawdziwy melanżoraj, jeśli za rok nie uda się tego powtórzyć, to przyrzekam, będę płakał, czerwcowy grill był super, lipcowa Karwia była 
mega, ale w Naszym chujowym języku polskim zabrakło słowa naPożegnanie Wakacji 2007!

Pierdole nazewnictwo, bo 'wykurwiste' dla określenia klimatu i wydarzeń to skromny przymiotnik, Kasia z Karolinką to dwie największe melanżowiczki jakie w życiu poznałem, a w dodatku to moje kumpele, mało tego ja z Nimi spałem w łóżku, żadna inna nie zastąpi jednej, żadne inne nie zastąpią dwóch, niech każdy dzieciak modli się o imprezę w towarzystwie tych pań, a myśl dzielenia z Nimi kanapy niech przysparza ich o orgazm, raz na zawsze zapamiętajcie chwilę w której powiedziały Wam cześć, lub dały buziaka, a jak doczekacie - pochwalicie się wnukom.

Środa

Wyruszyliśmy w środę, mniejsza o datę, znaczenie miała jedynie paskudna pogoda, chcę się wyłamać poza schemat notek i skoncentrować się na moich przeżyciach psycho-ruchowych, upychając między nie wydarzenia środy.
Trzy osoby, około dziesięciu bagaży, połowa z nich należy do Karoliny, nie dziwne, ona pamiętała dosłownie o wszystkim, co w Naszym mniemaniu było zbędne, na każdy dzień inna torebka, inne buty, no i myślę że co najmniej dwa razy dziennie mogła się przebierać w różne rzeczy, Kasia miała rzeczy niezbędne i w chwili wyjazdu żyła 'kolczyczkiem' w pępku, ja żyłem tym co wy produkował dziadek, czterema litrami pysznej przypalanej na złoto wódeczki. W busie zajęliśmy cały tył, bagaże Karolinki oczywiście miały swoje miejsce, no i czekamy do odjazdu, wszyscy tak się podnieciliśmy wyjazdem, że musieliśmy umoczyć dzioby w tym co stworzył żyjący od kilku dziesięciu lat w fachu mój senior rodu. Pierwszy zaczynałem ja, moment gdy dotykam ustami butelki po oleju, czuję zaciekawiony wzrok dziewcząt na sobie, biorę niezdecydowany łyk, łykam, czuję dreszcz najpierw taki fizyczny, czuję moc jaką staruszek wsadził w tą wódkę, żeby sekundę później wiedzieć to impreza życia Bartku, długo oczekiwany pretendent do zerwania wszystkim innym Uniejowskim melanż-liderom żółtych koszulek i co lepsza zdeklasować ich na rozwlekły okres. Każdy kosztował po kolei, jako 'popitkę' służyła guma Mamba, ostatecznie mimo grymasów i kombinacji o dolewaniu wody rypnęliśmy sobie po jeszcze jednym łyczku. Tuż po opuszczeniu busika, wpadliśmy do sklepu, a gdzie takie misie jak My lecą najpierw, na sektor produktów kupowanych za okazaniem dowodu, w drugiej kolejności myślimy o łagodzeniu potencji procentowej jaką posiada Nasze 'złoto', a na końcu o jedzeniu.
Po tych wszystkich zabiegach przyszedł czas na piwo i fajka, kochane 5.6% Tyskiego wlałem w siebie błyskawicznie, od razu lepiej się chodzi, słowa ciekną przez usta, nogi pływają po tarasie, czas na grilla i wtem zza krzaków wyłania się gromadka ludzi, na czele z organizatorem płonącej chatki – moim kuzynem, chwilka na zapoznanie i wracam do rozżarzania węgielków pod kiełbaski, okamgnienie później siadamy do stołu, trwa żywa konsumpcja, przerwana wreszcie gromkim 'Polej!'. Po pierwszej miarce stwierdziliśmy że ona jest dobra, acz mocna, przyznaje tak było, jednak to nie prze szkodziło szczególnie Karolince do naganiania tempa, z każdorazowo przechylanym sznapsem życie wydawało mi się łatwiejsze, śpiewaliśmy, ciągnęliśmy gorące dyskusje, im więcej mnożyło się maluchów w moim brzuchu tym częściej gubiłem wątek, jednak wydawało mi się że panuje nad sytuacją, że mogę jeszcze sporo wypić nawet czułem, że dopiero się rozgrzałem. Jak widać od rozgrzewki do kontuzji, było jak z krzesła do balustrady, na trzeźwo parę kroków, a w stanie łapiącym równowagę, jak biegiem przez płotki na co najmniej 200 metrów, czyli niewiele. Ciężko mi odtworzyć gdzie, jak i dlaczego ale znalazłem się w przyczepie, zgubiłem dziewczyny, one chyba też miały przyjemność biegu przez płotki, a Karolinka to nawet biegała w sztafecie. Było ciemno, lał paskudnie deszcz, oczy rozbiegały mi się w różnych miejscach, przechodziły mnie dreszcze, kilkakrotnie rzygałem, chciałem usnąć w domku, marzyłem żeby tam się dostać, ale nie byłem wstanie odbić się z kanapy, oparłem głowę o blat i w pozycji na 'dzięcioła' zaczynałem powolutku dochodzić do siebie, zarazem zasypiając. Z trzaskiem otwierają się drzwi: 'To trzy Kasie po mnie przyszły' – pomyślałem – 'Cudownie'. Kasia była jedna i w pełni niedyspozycyjna na dźwiganie mnie do domku, zrozumiałe bo to tak jak ja bym miał kogoś teraz zaprowadzić do ubikacji, ująłem się męską godnością i z powagę w głosie oznajmiłem że już idę, bez koszulki w ten największy deszcz, przez / pod / po drzewkach wpadłem na krzesło na werandzie, z domku dochodziło już chrapanie dziewcząt, musiało być późno (około jedenastej) bo głowa leciała mi nie ubłagalnie w dół, mimo reanimacji Tomka, siedziałem, kimając na tym krześle. Kiedy chłód nocy dawał po nerkach, odbiłem się od krzesła i kroczek po kroczku wczłapałem się do domku, wszystkie meble chodziły razem ze mną, w myślach miałem tylko łóżko, kołdrę i pobudkę nad samym ranem, jak śpi Kasia to można ją wynieść i wątpię aby się obudziła, na moje 'szczęście' Kasia spała akurat z brzegu, no i jak tu się z Nią szarpać jak ja pół minuty próbowałem ją złapać, na nic prośby, groźby, czy przesuwanie, Kasia jak mały głaz nawet nie drgnęła, złapałem za poduszkę, koc, bo czułem zbliżające się małe tsunami brzuszne, ległem na ziemi, zasypiając w momencie styku powiek.

Czwartek

To był piękny słoneczny dzień, sierpień w Uniejowie jest piękny, wschody słońca to widok powalający, rzeka pochłania promienie do siebie, a jej nurt lustrzanym odbiciem nadaje jej kanciaty kształt, powietrze jest tak rześkie, że głęboki wdech może odświeżyć Ci oddech, a mgła za wałem sprawia wrażenie świeżo postawionej ściany.
Gdy ja się obudziłem dziewczyny już prowadziły toaletę, szykowały sobie śniadanie, a Kasia to już nawet Lech piła, mnie męczyło dziwne uczucie, dziwnie przypominające dziwacznie szybki zgon minionej nocy, starałem nie ugiąć się pod naciskiem brzucha, a że suszyło mnie koszmarnie, to wypiłem litr soku plus Tigera, żeby później wszystko w trzech ratach wyrzygać.
Dzień upływał na chmielnych rozmowach, czas płynął, ogólnie jak sobie to teraz analizuje, to chyba były najlepsze godziny letnich ferii, zero schematu, żadnych działań na czas, maksimum swobody, w prognozie kolejny chlany wieczór – prawdziwe wakacje!
Tego wieczora na grillu smażyły się piersi z kurczaka, poprzedniego wieczora ze zbiorów ubył litr 'złota' i sześć butelek browaru, ten schyłek dnia zapowiadał się równie ostro, gdyż do stołu mieliśmy zasiąść wyłącznie z Karolinką (Kasia musiała opuścić Nas na jedną noc), nie daliśmy sobie żadnej ulgi, już do piersiaczka, wlaliśmy po maluchu, niedługo później Kasia odjechała, a zastąpił ją Tomasz, pił z Nami około dwóch godzin, pod koniec ledwo widząc na oczy udał się w kimę, gdy Tomek Nas opuszczał,lodówkę opuściło 3/4 litra wódki, ale taki duet jak mój z Karolinką, który przeżywał dużo większe ilości, kończąc w zasadzie zawsze podobnie, mając tak dużą zbieżność apetytu na alkohol, usiadł do drugiego flakonu. Ach co to była za noc, ileśmy tematów poruszyliśmy, powtórzyłbym to bez słowa, bez względu na koszta, podczas takiej nocy uświadamiam sobie że drugiej takiej Karolinki nie ma, bo w przeciwieństwie do innych Karolin dla Niej romantyczny wieczór zamiast patetycznych świec i wina może mieć lampkę i zwykły sok, dla Niej ma znaczenie klimat i sedno, a nie obramowanie i patos. Jak wielkie wyróżnienie to siedzieć z Nią sam na sam, rypać kielon po kielonie i obgadywać temat po temacie i z tego miejsca obiecuje sobie aby to nie była ostatnia taka noc.
Tak jak kocham Karolinkę, tak kocham upijać się w sposób jak z tej czwartkowej nocy, bez żadnych wyładowań żołądkowych, w pełni humoru, z mnóstwem energii i językiem szczerym jak pierwsza miłość. Trochę ciężko w to uwierzyć ale zmęczyliśmy kolejny flakon i naprawdę wzorowo się na stukaliśmy, co prawda Karolinka ostatnią mogła sobie odpuścić, to być może nie zawisłaby kolejnego wieczora na balustradzie, ale i tak gromkie brawa, bo wieczór klasyk.

Piątek

Najsmutniejszy, to będzie ostatnia impreza tych wakacji, ostatnia noc gdzie można zalać pałę do pogubienia rezonu i rzygania do miski, ostatnia szansa żeby zaszaleć. A gdzie tak na prawdę można zaszaleć na takiej wiosce, tylko w Protektorze, tak więc od samego rana domek był pod kluczem i służył jako okręgowa łaźnia na Naszą trójkę, z czego dwójka z Nas borykała się z alkoholowym ciągiem, taki wyskokowy łańcuch przedłużało poranne piwsko, tego poranka aż podwójne, o południa doszła do tego setka wódki, dla towarzystwa z wujkiem, gdy Kasia wypoczywała przed nocną eskapadą na Protekcję, chlałem trzecią chmielną zupę dnia i teoretycznie mogłem już iść spać, rozłożyliśmy sobie z Karolinką kocyk na świeżym powietrzu i próbowaliśmy przyciąć komarka, Karolince szybko nudzą się takie czynności jak spanie, co wiązało się z tym że i ja sobie nie pośpię, do tego zbudziła się Katarina, trochę przy Naszej pomocy. Po grillu i połówce wódeczki, zaczęły trwać pracę kosmetyczne w perspektywie słynnego Protektora, okazał się zamknięty, dziewczyny porwały ze sobą piwo na tę robinsonadę, i to był błąd który najgorzej odbił się na Karolince, Kasia była w formie, a piwo dodało jej tylko werwy, a z Karolinki wypompowało wszelkie natchnienie melanżowe i krótko po powrocie zasnęła.
Ja z rozładowaną baterią podjąłem walkę z pełną życia i rezerwy Kasią, postawiłem sobie za cel nocy: Kasia musi się zrzygać, nikt nie opuści mojej działki bez symbolicznego spawa i mimo, że stanem byłem zbliżony do kuzyna z dnia poprzedniego, walczyłem z Kasią na miarki i nie specjalnie wiązałem nadzieję że wygram tę potyczkę, Kasia skakała, szalała, śpiewała, ciągała mnie po ogrodach, robiła właściwie wszystko to co trzeźwa Kasia, 'Aż dziw' - pomyślałem ledwo żyw, patrząc tępo na wijącą się Kasie, dałem sobie szanse na ostatnią miarkę, na przekór wcześniejszej, która błagała o zwrot. Tenże kusztyczek wyjaśnił wszystko i nominował zwycięzce, roztańczona Kasia usiadła ciężko na krześle, łapczywie popiła soczkiem i wykrztusiła: 'Ale się nakurwiłam...', tańcom nadszedł koniec, polałem decydującą kolejkę: 'Za maturę' – wymamrotałem stukając w Kasi szkło, łubudu. Chwilę później, wirowałem na śmigle leżąc pomiędzy dziewczynami, Kasia musiała przeżywać to samo, bo chwilę później poderwała się w stronę drzwi, nerwowymi ruchami próbując je otworzyć, gdy już wybiegła znalazła się w miejscu, godzinkę wcześniej okupowanym przez Karolinkę, której zwykły sen nie starczał, Kasia powtórzyła swój slalom do drzwi z dwa razy, może więcej, nie wiem, mój helikopter gwałtownie został strącony siłą snu.

Rano kac musi być, kac jest męką, ale brak melanży śmiercią, a ciąg jest po to by go ciągnąć, więc z tym kacem pozwolę sobie zacytować: wódka, lodówka, browar, patrz, pij, a rano płacz, bo jeszcze będzie czas... by się kurować!

Powiem krótko, absolutnie najlepszy, najlepszy melanż w Uniejowie, ale My tam wrócimy i rozkręcimy jeszcze lepszy, My robimy to co roku, My co roku robimy to lepiej, My to melanż.

Pozdrowienia od Jokera, z miłości do Karolinki, do Kasi.

sobota, 12 stycznia 2008

Sylwester 2007/2008

Dwa tysiące siedem to był dobry rok dla mojej skłonności, był całkiem niezłym rokiem dla mojej aktywności towarzyskiej, kurde on nawet okazał się ciekawym rokiem dla mojej sfery miłosnej. On był (chyba jak każdy) ale chyba najbardziej przełomowym rokiem, okazał się niestety parszywym rokiem dla wątroby. 2007 był cholernie pokręcony, działo się w Nim tak wiele, że biorąc pod uwagę szczegóły, notatnikom brakłoby stron i to tym komputerowym notatnikom.
Nim będę to wszystko zbierał, mianował, wspominał, muszę opisać jak zwykle ostatnią imprezę roku: Sylwester 2007/2008.

A tu działo się co najmniej tak samo dużo, że aż muszę to zawężać i lekko skracać, ale mniejsza. Przejdźmy do godziny gdzie dozwolona jest emisja reklam alkoholowych, razem z moim kuzynem Maciejem po rozbiciu flaszki na pół, udaliśmy się gdzieś hen – ho w sumie to chyba już nie Łódź, mój stan wskazywał: 'mogę dużo', Maćka: 'lej mniejsze', ale chłopak trzymał fason i w pełni kulturalnie weszliśmy na piękny salon bogatego domu. Ludzi było sporo, ale lokal na tyle duży, żeby było jeszcze sporo luzu aby potańcować, jednak o tyle różnica między chałupą, a ludźmi że u Nich luzu brakło już przy porodzie, więc nawet procentami nie szło go wybudzić. Przyznaje miałem już dobrą fazę, pomyślałem rozbujam to stado sztywniaków więc naganiałem tempo z 0,7 Luksusowej, naganiałem jak się dało, praktycznie wszyscy kantowali: omijali kolejki, wlewali wodę, szli akurat do kibla, albo zwyczajnie nie pili, PRAKTYCZNIE, bo po mojej lewicy siedział przyczajony Maciek i rypał każdą kolejkę w tempo, w końcu to rodzina więc było to dla mnie zrozumiałe, jednak martwiła mnie jego kondycja, chyba się powtarzał, nie, o mówił w kółko to samo, pewnej chwili wymknął się na fajkę i na długo zniknął.
Ja miałem akurat stan wszelako-zapoznawczy, czyli poważny, przygarnąłem kolejne 0,5 Bolsa i za kontaktowałem się z dwiema koleżankami, Maciek zaś miał stan wszelako-nic niewiedzący, czyli extream, o północy zaliczył już rów, zderzenie z posadzką, a najlepiej wychodząca mu czynność - to leżenie, o równowadze można było pomarzyć.
Wpakowali go do fury, później wpakowałem się ja, samochód się rozpędził, a Maciek rozrzygał, ja rozgadałem i jechaliśmy, było koło pierwszej. 'Wcześnie' – pomyślałem - -jak na Sylwestrową noc, wbijam na drugie party'. Oklepałem trochę Maćka, potrafił przy czyjeś pomocy stać, z betonu zrobił się worek, ale to był już milowy krok w stronę jego trzeźwości. Spotkałem Karolinkę z Ewą i ruszyliśmy do drugiego domku, jak dziś o tym myślę to musiałem mieć już dosyć alkoholu, ale natłok zdarzeń i powiew zimnego powietrza potęgował chłód, a nie upojenie, więc chciałem pić jeszcze dużo pić, Maciek jakiś czas spał sobie spokojnie, ale widząc jego drgawki postanowiłem przemieścić go już ostatecznie – do domu. Przy pomocy Szczepsa nie było to już tak męczące, wbiliśmy na kwadrat chłop runął jak kłoda i zasnął. Szczeps za porządził comeback do Bąbla, więc kierunek - przystanek, środek – autobus, cel – zwiększyć ilość promili. Przy drugim podejściu nie było już o tyle zabawnie co przy pierwszym, aczkolwiek biorę pod uwagę wyłącznie siebie, bo zdaje sobie sprawę że reszta towarzystwa miała solidny ubaw, kilka miarek z różnych alkoholi, a na koniec piwoi przypominam Maćka, mało tego robię śliczny haft na dywanie i nie wiedzieć czemu ubliżam koledze, bilans tak fatalny jak samo poczucie na drugi dzień, do domu przyciągnięto mnie w ósmą godzinę Nowego Roku.
Ten Sylwester to naprawdę gruby melanż, finału szczerze się wstydzę i ofiary mego zachowania przepraszam, a jednej osobie dziękuję niezmiernie za nerwy i cierpliwość, nie wiem co począłbym gdyby nie obecność Karolinki.

Wróćmy do oceny 2007. Segment imprez w plenerze zmartwychwstał, wakacje przyniosły miriady imprez, które fundamentalizują model perfekcyjnego melanżu, później zapisują się w kanonie, a na końcu przez lata wspomina się je jako legendy. Dwu tysięczny siódmy ma całą talię imprez wysokich figur, tych które później królują na językach, nie tylko w Naszym wąskim gronie.
Liczby, tych popijaw nie idzie zliczyć, nie było sensu kronik ować, nikt o nich nie będzie mówił, ale wciąż się nimi gra, wciąż są nieodłącznym elementem talii jak i mojego życia.
Walety, to te przeciętne, schematyczne i nie odgrywające nic szczególnego, mające jakąś tam niewielką przewagę nad liczbami – bo lokal, bo ludzie, bo muzyka, imprezy waleciarzy rzadko kronikuję bo nie ma o czym w Nich pisać, pewnie kilkukrotnie można zaliczyć w to spontaniczne bale w Opium, przereklamowanego C-Bool'a i dużo innych. Jednak Walety wciąż mają miejsce w talii i mimo zawodu jakie często przynoszą, nie ma bez nich melanżowego-pokera.
Damy to już mocne figury, a imprezy mocno wysoko figurujące w tym podsumowaniu, mieści się w nich spora część osiemnastek, tych kilka imprez u mnie na kwadracie, jak i na innych kwadratach, Studniówka też jest karcianą lady. Damy zazwyczaj mają klasę, niosą dobre wspomnienia i to na tyle, brakuje im rozmachu i świeżości, brakuje omnipotencji, choć w parze mogą konkurować z niejednym królem.
Króle, postanowiłem się rozdrobnić, nie muszę chyba tłumaczyć krzepkości tej figury, to swego rodzaju podium, w królestwie tej królewskiej statuy karcianej królowały wyjazdy, Nielat udowodnił że pamięta jeszcze jak w to się gra, Majówka zagrała z moimi wnętrznościami w ostry dyżur, Opium udowodniło, że jeszcze jestem kiepskim graczem, ale Monarchowie będą rządzić w mojej głowie, będą suwerenami dla pamięci, niosą haust świeżości i wypychają melanżowy bagaż doświadczeń.
Asy, zwyczajnie zwycięzcy, triumfatorzy roku, imprezy o których jeszcze nie raz się wspomni, to już nie figury, to rzeźby, kształtują kanon mojej pijackiej kariery, to późniejsza historia, nasza melanżowa historia. As trefl – Funaberia z Kasią I Karolinką. As kier – Karwia 2007. As pik – Majówka z Nielatem i Markiem. As karo – Impreza u Karolinki. I Znajdź analogię.
Joker, o Nim wkrótce, wiedz że jest jeszcze i siłą zmiata wszystkie cztery asy na raz.

I to chyba na tyle w kwestii biesiadnej roku 2007, pewnie uciekł mi ogrom spraw w tym podsumowaniu, ale czy to ważne, ważne abyśmy zdrowi byli.

A.R.T.D
To się kręci już trzy lata na pełnej kurwie.