sobota, 30 grudnia 2006

Pre-Wigilia 2006

Często melanż w zawężonym gronie, bywa przepełniejszy atrakcjami niżeli impreza na krocie znajomych, gdzie na featuring'u jest hektolitr wódki i kontener browarów, ale najważniejsza jest atmosfera, podczas tego wieczoru nie brakowało bani, hardcore'u i miłości.

Pre-Wigilia 2006

Nie zatytułowałbym tego spontanem, bo już dobre pare pełni księżyca nosiliśmy się z zamiarem opicia z Groszkiem, szczęścia jakie Nas spotkało, w gronie tego Szczęscia i kiedy to Szczęscie może winszować z Nami. Poprzez kilka lini komunikacyjnych i punktów spożywczo-monopolowych, zdwoma Tyskaczami, wymienialiśmy się podaniami białej piłki na stole ping-pongowym w centrum sportu i rekreacji w Ricco.
Nieco później w kompletnym składzie (dwie pary Ja&Evi Groszek&Ewelina), staliśmy obok drewnianej, na zielono malowanej ławki, która posłużyła jako ława, dla umieszczenia plastiku, który okraszony był potężną bombą procentową, piliśmy tę wódkę w ilościach kompotowych, to pół, to trzy/czwarte kubka. Stare wietnamskie przysłowie mówi iż, alkohol wchodzący w człowieka jest jak tygrys wchodzący do lasu, w Naszym przypadku była to puma, bo to 0,7 Absolwenta rozlewanego w Białostockim Polmosie walneło szybko i precyzjnie.
Nasz wężowaty chód skierowaliśmy ponownie do Ricco, żeby rozklepać kilka parti, na zielonym stole, gra pełna była nieoczekiwanych rozegrań, zaskakującyh uderzeń i nie raz z palca uciekał kij, wówczas kiedy to kulki odbijamy się od siebie, wjechały kolejne Tyskacze.
W wolnym między czasię gry, zajmowaliśmy się sobą, czyli Ja swoją Ewelinką, a Groszek swoją, to było na tyle przyjemnę ustępstwo, iż wolałem te przerwy niżeli grę.
Krocie atrakcji w drodze powrotnej, od poganiania kierowcy, śpiewania do całusów i czkawek przechodząc, finał wstydliwy szczególnie dla mnie, na łamach tego skromnego bloga oficjalnie chcę przeprosić, za moją bezradność i niedopilnowanie.

Tomkowi i jego Ewelince za lokal, towarzystwo i kupę śmiechu!
Mojej Lubie za to że jest! (KC4EVER!)


"...uwaga kubek, wóda, spliff teraz, mam te skillsy bo dał mi je melanż..." - LaikIke1

wtorek, 5 grudnia 2006

18-stka Martyny i Sylwii

Łódzkie 18-stki, to najczęściej normalne imprezy dla nieco mniejszej liczby osób z charakterystycznym składaniem życzeń i wręczaniem prezentówbeforeparty. Później wszystko biegnie już kulturalnie przyjętym baletem. Zaskakującym powiewem świeżości i nowatorstwa, godnego wzorca do uspójnienia klimatu i wyostrzenia rozrywki, był sobotni balet, uwaga z pełnym przekonaniem nominacja do imprezy roku: 18-stka Martyny i Sylwii.

W zasadzie melanż zaczął się wraz z godziną 20.00, ale jego kulisy toczyły się dobre dwie godzinki wstecz, na kwadrat mojej piękności dotarłem przed Dobranocką na TVP1, poza lekkim kipiszem, zawsze sterylnie uporządkowanego pokoju, olśniła mnie kreacja mojej Gwiazdy, fantastyczna!
Pod Restauracje Parkową, podwiózł Nas zielony hatchback, piszę hatchback, gdyż w panującym mroku nie ustaliłem marki samochodu (bodajże Fiat Punto).

Restauracja – to dużych rozmiarów knajpa, z przedsionkiem wytoaletowany, wyprawicowanym barem, wylewicowanym 'ogródkiem' dj'a, parkiet otaczały krzesła i stół z przekąskami. Niby lokal ze słabą prezencją, duży minus za brak zamków w toalecie (“-Sorry, ziom” słyszane 2-3 razy przy jednej sesji sikania), za to knajpka bogata w werandę, puszkowane piwo, ogrom miejsc siedzących oraz dobrze wietrzoną atmosferę.

Kiedy jubilatki hurtowo obsypywane były życzeniami, szczęścia i hajsu, ja zająłem miejsce, i z góry przeczuwałem, że tej nocy, to będzie mój kawałek podłogi. Później wszyscy w weselnym kółeczku 18 razy zaryczeli “Jeszcze jeden...”, żeby w górę wznieść - weterana toastów – szampana, opróżniłem dobre cztery lampki, w trosce jakoby miała to być jedyna woda procentowa przyjęcia. Jednak chwile później rozdano kupony na zielone puszki z designem Żubra, po czym trzy kwity relaksowały się w mojej kieszeni czekając na transakcje. Jedyny człowiek orkiestra, zaciemnił lokal, zakręcił kulą i dostroił decybele na względną głośność, po czym większość osób wyrwała dreptać parkiet, chwilę obserwowałem pląsy towarzystwa, żeby chwilę później pozbyć się jednego z papierków sygnowanych PIWO. Śmiało popijałem browiec, kiedy na stole usytuowanym wprost mnie ktoś postawił szkliście mieniący się napój, wjechała wóda.
I gdzieś od tego momentu impreza, nabrała nowego wymiaru, w ręku miałem dobre niechrzszczone piwo, za sobą cztery lampki szampana, a przede mną stało pół kubka czyściutkiego Sobieskiego, chwile później żałowałem, że mogliby ją nieco schłodzić, sowicie popiłem, i po trzeciej kolejce ruszyłem w bauns – niewymuszony – pełen poczucia, że to jest ta impra, na której możesz się nie oszczędzać. W ciągu tych kilku godzin prze śladowały mnie plastiki z wódką, torsje i czkawka, najchętniej tańczyłem gdzieś blisko Ewelinki, siedziałem pijąc piwo, raz po raz chlejąc wódkę. Zgubiłem gdzieś samo kontrole, wymiernik ile jeszcze mogę, i kompletnie zapomniałem o sygnale “STOP!”, w końcu nie czułem się nawalony, jednak nienaturalnie, nie miałem oporów wyginając się na parkiecie, często sikałem i miałem potężnie ostre czkawki, ale póki stałem bez niczyjej pomocy miałem się za najtrzeźwiejszą personę balu, to mój melanżowy temperament.
Impreza zaczęła finiszować, a mnie nadal było mało (“Gdzie jest wóda?”), więc skoro nie mogłem pić, zacząłem jeść tak wyczyściłem większość tacy z chipsów, poprawiając sobie szampanem, którego nagle namnożyło się w moich plastikowych kuflach, a kiedy w głośnikach zadudniły dźwięki rodem z Parzęczewskiej remizy, podjęliśmy decyzje o deportacji na fundament gdzie sen przejął kontrole nad nastrojem.

Z radia w rozgrzanym białym Mercedesie, kursującym dla monopolisty Pabianiczańskich taksówek Trzy Korony, spiker z radia ogłosił czwartą nad ranem, i po raz pierwszy ziewło mi się zmęczeniem, wraz z Ewelinką wydreptaliśmy się do pokoju, wtuliliśmy się w siebie, i na 15 minutek zapadliśmy błogą pełną miłości drzemkę, ocknąłem się gwałtownie, rzut okiem na tarczę, miałem 9 minut do tramwaju, poważnie zdezoreintowany, to biegnąc, to idąc rozłożyłem się na przednich siedzeniach jedynej z kursującej linia 11 w MPK'owski tramwaju, i tu zdarzyło mi się przy drzemać...

Profesjonale urodziny, dziewczynom gratuluje i życzę 100 lat!
Pozdrawiam Karolinę i Age, za towarzystwo.
Dziękuje Ewelince za wyrozumiałość w wygibasach, pomoc przy czkawkach (;-)), no i wielką przyjemność z samej obecności ze mną, bez Ciebie nie było by nawet średnio, kocham Cię!


"...mi przestaje służyć melanż w stylu, znów drę mordę.."/"...dlatego jak robię wstyd to odciągnij mnie na bilard..." - Laikike1

sobota, 21 października 2006

Daria, Ola i Agata zaprasza na 18-sty sabat czarownic

Clubbing to bacardi, wściekłe psy, gorący parkiet i minimum trzy kluby, lub miejsca wizytowane podczas całonocnej imprezy na mieście. Obecnie w żyłach każdego nastolatka, pędzi energia jaką jest clubbing, formą dobrej zabawy jest pieniężna rozpusta i alkohol w opcji “bylebybył”.

13 października wypadał w piątek, w kulturze uchodzi on za dzień pechowy, jednakże kluby łódzkiego centrum, podobnie jak ja, nie wierzą w tego typu zabobony, to też bez większych kompleksów, wybraliśmy się w te chłodną październik ową noc, klubować się na śmierć.
Tym razem odebrałem moją piękność równo z godziną 19.15, taką godzinę fosforyzował magnetowid w dużym pokoju, moja luba przyodziana w cudowną kreację dodawała jeszcze większej ochoty na bal. Chwyciłem portfel, zaproszenia - na których Daria, Ola i Agata zapraszały Nas na 18-sty sabat czarownic, czyli procentowe topienie ich młodości w klubieWall Street, rezerwowe klucze, prezent, a na końcu rękę Evi, po czym żwawym krokiem, ruszyliśmy odebrać Marka. W tramwaju linia 5, pękł dozownik pierwszego Tyskacza, i głośno upadł kapsel od Lecha, na Komuny Paryskiej roiło się od znajomych, wszyscy stali w wężyku do obleganego Blu, był tam Groszek (“-Wa**u, ja to-o już jesstem lekki zgo-on”) po serii uprzejmości, piątek, całusów i uścisków, z marszu weszliśmy do Wall Streeta.

Wall Street, to mocno klaustrofobiczne miejsce do którego schodzi się w dół prostymi schodami przez stalowe drzwi, wnętrze tryska czerwienią lat hipisowskich, ze ściany uśmiecha się nie jeden afro wizerunek, pod którymi poupychano kanapy w kolorze Tequili Sunrise. Po lewo od wejścia mamy ubikację, bar, natomiast na wprost, kilku stopniowe zejście na parkiet, wyposażone w dj'ską fortece z dwoma głośniami niczym wieże strażnicze.

Rozdano prezenty i naście minut później zadudniło Explosion, raz wściekłe w gardło na 5 kropel tabasco z Nielatem, a drugie w parkietowym wirze roztańczonej wiary. Naszą ekspresją w tej clubbing owej sztuce jest chlanie, a zaraz potem bauns, muszę się poskarżyć, ale baunsowanie uniemożliwiał trochę erotycznie panujący tam tłok. Z jakieś trzy-tysiące-sześćset obrotów sekundnika po całej tarczy Fujiego później, urodziły się problemy natury technicznej, konieczne było chwilowe opuszczenie lokalu.

Po nieudanej próbie wejścia, skierowaliśmy nasz chód, ku lśniącej blaskiem latarni Piotrkowskiej, lekko omglonej, co dało się odczuć szczególnie w termice naszych ciał. Jednak coś odmieniło posłannictwo naszego zamiaru...

Blu, na oko mieściło 2 koła licealistów, zebranych w tym dwupiętrowym gmachu, rzec by można że to dość duży klub, ale ilość zgromadzonych tam klubowiczów łatwo deobrazuje to wrażenie, robiąc z niego klitkę formatu domówki, sprytnie oszklona i olustrzona lokalizacja, nadaje impresji głębokości i jeszcze bardziej powiększa to miejsce, mnie nie urzekło tam nic, Evi podobnie nie była zachwycona, więc po 50' Wyborowej z Karoliną (która, obojgu z Nas dłuższy czas się odbijała), kilkunastu minutach wymuszonych pląsów...

Taniec – pomińmy fakt mojego talentu, zdolności i dylematy, faktem jest że łódzkie kluby nie są już gotowe aby przyjąć nadchodzące pokolenie, taniec przypominał raczej lepionke setek osób, bujających się w jakimś nieokreślonym rytmie, zero swobody, tańczysz bo należy, ale nie idzie – w takich warunkach - czerpać z tego żadnych przyjemności.

...to na jednej to na drugiej kondygnacji, zrezygnowaliśmy z dalszej przepychani, kierując się już bezpośrednio na wolny kwadrat. I na tym kwadracie z pośród tych trzech miejsc było najbardziej zajebiście.

Mieszkanie w którym faktycznie jestem zameldowany, roztwarło swoje brązowe drzwi przede mną koło godziny 4.00, aż Fuji nie mógł uwierzyć w ustawienie swoich wskazówek kiedy rzuciłem im ostatnie spojrzenie. Za tę długą noc dziękuję Evi za towarzystwo bez którego bawiłbym się... w ogóle bym się nie bawił ; ), kocham Cię. Dari, za zaproszenie, z przeprosinami i hucznym 100 lat! Markowi za podprowadzkę, a na koniec tacie Evi za ciepłą i bardzo komfortową podwózka. 


“...jak jesteś klubowiczem pij bacardi tak, a najebawszy się jak Juras Smarki Smark wbij na parkiet i tańcz jak Humpty Hump...” - Wankz

czwartek, 7 września 2006

Karwia 2006 Rzeź

Pewnie marzeniem każdego melanżowicza jest upijać się w różnych miejscach, dlatego zmieniamy kluby, domy, działki, a na końcu klimat i środowisko. Głosem tego ostatniego poszło dwóch, Groszek i Ja, w melanżu na największą skale, od czasów Uniejów Splash 2005, w melanżu który na zawsze zapisywuję się w pamięci, na długo we krwi i bezpowrotnie zmienia cząstkę każdego z Nas.

Od środy byliśmy na przysłowiowych żyletkach, sprawa była dość ciepła, lecz na wariackich papierach udało mi się przekonać nadopiecznych, wyliczyć się z hajsem, zrobić zaopatrzenie, spakować, aby o 5:43 14 lipca wsiąść tylko w dobry wagon.

Karwia 2006 Rzeź

Piątek (14 lipca)

Kiedy pociąg ruszył, (żeby za chwilę zwolnić zresztą), zasłoniliśmy szczelnie przedział, w trosce aby naszym towarzyszem podróży nie była poczciwa już staruszka w akompaniamencie gąsiora, bądź prosiaka. Właściwie to oprócz, czterech – sześciu napalonych dewiantek seksualnych, nie życzyliśmy sobie dzielić przedziału z kimkolwiek. 
Pociąg co chwila hamował na jakiś stacjach (“-hamuje, kurwaaa!”), przełomową stacją okazała się ta we Włocławku, na niej dosiadło się do Nas, dwóch Bartoszy i kto by pomyślał że już od ósmej - w pociągu - rozpocznie się nasz melanż. 
Poszły już chyba cztery bronksy (Tatra Jasna), pół jednego zdążyło już zalać PKP'kowska podłogę, niebawem dosiadł się nie jaki Mariusz, bardzo interesogenny facet, a jaki energiczny (“-tak! Tak! TAK! O to chodzi!”), stacja Jeżewo to dwie kolejne sylwetki, tym razem dziewczęta (Anna i Jana), bardzo wygadane, atmosfera jest już potężnie rozluźniona, kiedy w Gdyni dochodzi 10 Voltów, a Bartosz piąty raz odwiedza WARS'owy kibel, a wchodząc wita przedział (“-jak ja bym Was już kiedyś widział, jakbyście byli z Włocławka!”), wiedziałem że to są wakacje na które czekałem połowę lipca!24 puszki jak na złość wcisnęliśmy pod siedzenia.



We Władysławowie słonecznym uściskiem przywitał Nas szofer ( ;-) ), odebrał bagaż i pomknęliśmy. Nim się zdążyłem przyjrzeć Władysławowskimi sklepikom, przewiercić wzrokiem Jastrzębio-Górską promenadę, siedziałem na tapczanie, w naszym kozackim kwadracie...

Kwadrat – był to przestronny 4x7 drewniany domek, drzwi wchodziły na zachód, wchodząc po lewej stronie na bocznej ścianie stały dwa tapczaniki, ustawione prostopadle, które dzieliła mała nocna szafeczka, na której stał nieśmiertelny Ślązak, w narożniku jednej ze ścian, nad moją leżanką, wiszącą tam półkę zapełniał telewizor (“-kurwa działa!”), po prawo na wprost drzwi wejściowych, była prowizoryczna kuchnia, stół i szafki, blisko łóżek postawiliśmy ławę, na stole stanął boombox, my rozluźnieni na łóżkach i kwadrat nabrał charakteru.

...popołudniem, nieco złaknieni, ruszyliśmy na jakąś szamę, wypad miał również dla mnie charakter orientacyjny, rekonesans okolicy. Kto by pomyślał że młode chłopaki zamiast na plaże, czy prędzej udadzą się do sklepu z etykietą monopolowy, odwiedziliśmy większość dla zmiarkowania cen, ale żeby z pustymi rękami z zakupów nie wracać to strzeliliśmy pojednym Sobieskim Ice'ie, do domku wróciliśmy po obfitej porcji kebabu, nie dłużej jak dwie godziny trwało nasze dopełnienie wieczoru połówką Absolwenta, pod którą żywo chrupaliśmy Wase, i po kilku miarkach wyruszamy w gród, jeszcze nie weszliśmy w centrum a ja już zapomniałem o wódce, należało uzupełnić promile, więc poszły dwa Żywce.
Celem przyszedł Heineken, impreza na plaży, pod namiotem, z barem, dj'em i masą kobiet. Groszek rozszalał się na dobre (“-wale browar, jutro mniej zjem”), o ile w ogóle coś zjadł...

(Coś ode mnie, wiadomo że...)

Kobiety - to ważny element każdego melanżu, aczkolwiek te moje relacje pozbawiam tego wątku, nie myśl że Nas ten temat nie dotyczy, inaczej ten temat to My, ale to odniesienia do melanżu, tej bardziej oczywistej strony, kulisy naszej organizacji, wyposażenia, stanu świadomości, nie omieszkamy wspomnieć tutaj poznane przez Nas reprezentantki płci pięknej, lecz genezy znajomości i publikacji konwersacji, nie uświadczysz, bo taka panuję tu konwencja.

...kontynuując, do naszej chałupki trafiliśmy na przełomie 1-1.30, w trakcie kończenia wody ognistej wspominaliśmy poderwane przez Groszka Niemki, na których tak świetnie podszkolił angielski, na koniec gospodarz obwiesił domek żółtawym sznurkiem i zasnęliśmy w stanie błogości.

“...wjeżdżam, mają wiedzieć kim jest ten koleszka, mają o mnie wiedzieć tu i gdzieś tam...” - Tede

“...siekamy wódke, tak że wyskoczysz z kapci, w szklankach większych niż kryształy na regale u babci...” - Pyskaty Skurwiel


Sobota (15 lipca)

Dzięwiata rano, powoli rozsuwasz powieki, gorzej z ustami, bo ten zsuszyły się jak wiórki, głowa 'na oko' waży 15 – 20 kilogramów, żołądek antypatycznie przypomina o sobie, stół przywodzi na pamięć Ci wspomnienia wczorajszego wieczoru, jest kubek a w nim cola, żaden napój nie smakuje tak dobrze jak wtedy - gdy masz kaca.
I kiedy myślałem że gorzej być już nie powinno, to od 11.00 wolałem nie ruszać nawet powiekami.
Sen nużył mnie do popołudnia, Groszek dawno już przekopywał plaże wzrokiem, w poszukiwaniu samotnych nastolatek, wrócił koło trzeciej, wtedy dość gwałtownie odżyłem i wybyliśmy na piasek polskiej plaży, deszcze szybko Nas przegonił, to też zahaczyliśmy o kebab, oraz przygotować się do wieczoru, tak zwane 'artykuły dobrej zabawy' a.k.a 'prowiant polskiej młodzieży' na sobotni podbój Heinekena: 8 softów i 7 Tyskich.
Tego dnia przyszło Nam za oszczędzić na kolacji, wczasowicze pensjonatu zaprosili Nas na grilla, do którego poszły cztery Tyskacze, po przyzwoitej wieczerzy, przyjebaliśmy komarka, żeby o 21.00, z kieszeniami pełnymi soft-drinków udać się na plażową impreze.
Wieczór okazał się wyjątkowo chłodny, zmiarkowaliśmy to po obaleniu 8 softów, lekko zgęziali wracaliśmy na kwadrat, po długie rękawki.
Koło 23.00 robimy drugi podjazd, strzelając w drodze po browarku, weszliśmy kiedy atmosfera była absolutnie rozgrzana, Groszek raz po raz, to zagadywał Niemki, to przytupywał przy Toruniankach, lecz najczęściej siedział koło mnie pytając kiedy walimy browar, tak żeby o północy złamać mnie i stanąć przy barze (“-duży Żywiec, dwa razy”), pół tarczy zegara większej wskazówki później, poznajemy rezydentki Tournia, no to Groszek, tym razem co prawda zamyka krąg do Torunianek, ale w tańcu ciężko było opisać z którą tak naprawdę tańczył, ja błądziłem wzrokiem, dość sceptycznie traktowałem nowo poznane 7 nimfetek, po ostatnim piwie łykanym w 'klubie', z dziewczynami prze prowadziliśmy dialog, byłem potwornie głodny, nasz stan wyglądał jak o setke za dużo, nawijaliśmy bez polotu, z dużą dawką powtórzeń (“-alee, jutro się widzimy, ta-ak?"), moje zmysły chwilowo dostały kubeł zimnej wody, więc po pretekstem apetytu, wolałem zabrać Groszka (który już nawet kwiatki zaczął rozdawać ;-)), nim namówiłby mnie na siódmy browar co prowadziłoby do spalenia wśród dziewcząt 15-stym ”czy jutro przyyychodzą?”, kebabu (mimo chęci) i tak nie zjadłem, gdyż było juz dobrze po trzeciej, a my na swoim przytulnym kwadraciku jeszcze układaliśmy dokładnie sobote, godzina po godzinie, a wszystko utrwalaliśmy w dzienniku, po czym już byliśmy myślami gdzieś o północy w niedziele...

“...mieć błysk i blask, mieć fanki, mieć pisk i wrzask...” - Tede


Niedziela (16 lipca)

Bałem się poranka i kiedy o 11.30 delikatnie podnosiłem głowę, nie poczułem zawrotu, żołądek zachowywał stoicki spokój, nie domagał się wizyty w miejscu, gdzie w lokalach i marketach dzieli się je na damskie lub męskie, odetchnąłem z ulgą, wziałem głęboki łyk wody i powoli docierały do mnie symptomy klasycznego kaca.
Kiedy z powrotem ległem na łóżku głośnym ziewnięciem niedzielne południe przywitał Groszek, a ja przysnąłem, obudził mnie głośny szczęk blachy, i parę razy wycedzane “kurwa!”, przetarłem oczy ażeby ujrzeć morderczą walkę mojego współlokatora z konserwą. Wpałaszował ją w 1/10 tego, ile czasu ją otwierał, ale jak sam później stwierdził (“-warto było”), mnie 'śniadania' jakoś zbytnio apetytem nie napawały, odwrotnie, percypowały o nudności. Za to sen wchodził mi jak popołudniowy kebab, którego wrąbaliśmy tuż po dwóch Tyskich, zrobionych na zasadzie - aby rączka nie drżała przy strawie, gdzieś koło godziny 15.00.
Lipiec słońca nie szczędził, a my sporo energii zostawialiśmy co noc w Heinekenie, każda wycieczka w miasto przy Heliosie grzejący 'na oko' czterdziestką, była większym sprawdzianem wytrzymałości niż Selekcja na TVP2, więc 15 minutową peregrynajcę po Karwińskich ulicach, odsypialiśmy co najmniej 8 razy dłużej niż sam spacer. 
Telefon Groszka zadzwonił równo od dziewiętnastej w formie budzika, wdzialiśmy nasze ciuchy...

Ciuchy – pewnie, że najlepsze, żadnego z Nas pasją nie jest lanserka, ale nasze garderoby to szafy z plakietką Italy, raz po raz na półkach leży jakaś oryginalna, własna konfekcja. Nie myl, nasze szaty, to nie wyzywające oczojebne łachy, to szyk, styl i klasa zamknięta w jednym niewidocznym logosie, lub przekaz zamknięty inteligentnie w garderobianej łamigówce, wyszyty lub wprasowany w najlepszą bawełnę, lub viscozę, nie ortalion, czy latex.

...i krótko potem maszerowaliśmy już trotuarem, i prowadząc gorącą dyskusję anno Domini niezbędnika do naszej dzisiejszej najebki, na kwadracie rzuciliśmy plecak, w jednej z reklamówek zalegało 5 nieśmiertelnych Tyskaczy, cztery Smirnoffy Ice, druga foliówka to bardziej czarna odsłona nocy, Smirnoff 0.2, oraz 3 mocne Wojaki.
Groszek tej nocy szukał przede wszystkim promili, potem chętnej panienki, a na koniec wrażeń, toteż on przytulił drugi zestaw. Aby poszukiwania przebiegały sprawnie, przed wyjściem chlusnął 0.2 wody ognistej, a na schłodę pierdzielnął sobie dwa Wojaki. Ja konsekwentie na kwadracie waliłem Tyskie, w ten sposób zapełniłem szafkę czterema kolejnymi puszkami, a na tę przechadzkę do Heinekena zabrałem cztery softy, do mnie należała ta pierwsza paczka.
Promile przerosły i – dosłownie - powaliły Groszka, gdzieś koło 1.00, siedział samotnie przed prowizorycznym grajdołkiem, jeszcze dwie godziny wstecz, odważnie opijał mnie z ostatniego softa, swobodnie wykończył ostatniego Wojaka i zniknął w ramionach Niemieckiej 'Madchen'.
Mnie na pewno polubił barman z barmanką, notorycznie uzupełniałem kasę biletami Narodowego Banku Polskiego, brałem za to plastik ze złocistą cieczą, którą przykrywała puszysta śnieżnie-biała pianka. Podczas pląsów Tomasza, wstawałem tylko trzy razy, raz - żeby pozbyć się pustego plastiku, dwa – isć po następny (pełny), trzy – szukać Tomka, wskazówki Fuji'ego leżały na godzinie pierwszej.
Do towarzystwa przy prowadziłem mu jego zagraniczną lubę, ogromnie się ucieszył (“-co-o ona, kurwa tutaj robi?”), sam nie mogłem patrzeć na jego mękę, nie popijając złośliwe piwa. Pożegnał czule znajomą (“-wi mast goł hom bikaz, wi must irly stand ap tumoroł”), pewnie uwierzyła ;-).
Wewnątrz klubu wypatrzyłem dwie sympatyczne koleżanki, jednak sytuacja niedyspozycyjnego Groszka pokrzyżowała nam plan bliższego poznania tych dwóch sylwetek, nie mogłem mu tego wybaczyć, jednak jego szczęście nie kończyło się na ślimaku z Niemką, fartem ominęło go moje besztanie, gdyż dwie znajome mi buźki, szły na wprost Nas.
Zabraliśmy im numery telefonu i trochę czasu - schlaną gadką. Mimo to udało się iEvi, i Dodi, zagrają jeszcze niejeden epizod w tej opowieści.
Było już koło drugiej, kiedy Groszek doczłapał się do domku przy ulicy Miłej, podczas podróży nie puścił już żadnego pawia, a jego wypowiedzi przerywane były raz po raz głośnym, spontanicznym czknięciem, na kwadracie w kilka sekund był w łóżku, a ja pukałem w 'puszkowy dozownik' jednego z ostatnich Tyskich. Kolejny raz zasnęliśmy w stanie błogości.

“...fakt, proste jestem bananowcem...” - Tede

Poniedziałek (17 lipca)

Jak zwykle obudziła Nas codzienność ludzi z poza domku, aczkolwiek rezydujących w pensjonacie, dokładnie to dzieci. Obaj prze prowadziliśmy jeden po drugim, poranną toaletę, w której harmonogram wchodził prysznic, dobór bielizny, a na końcu solidne ścieranie płytki nazębnej.
W trakcie mojej kąpieli, Groszek przygotował 'królewskie' śniadanie, pomidory i pasztety, o frykasach tego kalibru pomarzyć może sam Pascal, albo Makłowicz.
Po śniadaniu, o 14.00 wybraliśmy się na plaże, całe zamieszanie tej pobudki sprawiło że zapomnieliśmy o kacu, który mimo to, po cichu trzymał się Nas, aby głośniej dać o sobie znać po rozłożeniu się na plaży. Z bólem głowy na plaży wytrzymaliśmy z 20 minut (“-udaj że ktoś do Ciebie dzwoni...”).
Po 'plażowaniu' udaliśmy się na większe zakupy, najbardziej żal było mi plecaka w obecnej sytuacji, na uchwytach miał jakieś 15 kg, cały ten ładunek rodem z Tych dźwigałem sam, mijałem różne spojrzenia, jedne pogardliwe, inne rozbawione, ale zdarzały się też złowrogie, lecz średnia wieku tych ostatnich nie spadała poniżej sześć dziesiątki.
Dziesięć minut później, plecak głośno padł na łóżko.



Po chwili jego zawartość szeregiem stała na stole.



Okropnie zgłodniałem po tym przemarszu z cargo 5.5% aluminium ładownych w magazynki po dziesięć z reakcją jednego pocisku na 10 – 12 minut z siłą rażenia 1.5 promila alkoholu we krwi...

TYSKIE Gronie - to kontynuator wielowiekowej tradycji warzenia piwa w Tychach. Tradycja ta sięga XVII wieku. Smakosze tego gatunku cenią sobie przede wszystkim łagodny chmielowy zapach, złocisty kolor oraz gęstą białą pianę. Bukiet zapachowy, świadczący o doskonałym smaku, pozostaje poza zasięgiem większości polskich piw tego typu. 
Zaw. ekstraktu : 11,7 proc. Zaw. alkoholu maks.: 5,6 proc.
(;-))

...i to był zacny moment na konsumpcję dyżurnego kebabu.
Pierwsze strzały padły koło godziny 18.00, tuż przed obowiązkowym zbieraniem sił na co nocną batalie w Heinekenie.
Natomiast pierwszą większą kanonadę można było usłyszeć koło dziewiątej, osiem celnych strzałów w nasz (wiotki) stan świadomości, pociski trafiły w napięte nerwy, rozluźniający język, nogi, na miejscu zabijając porannego kaca i powiedzcie którego mężczyzny nie kręci taka broń?
Zamiast szaleć w nadbrzeżnej dyskotece, My wraz z ubiegłonocno poznanymi paniami, udaliśmy się na kolejną strzelaninę (koło północy), żeby po dwóch kolejno wystrzelonych nabojach, długim dialogu poznawczym wrócić na drewniany parkiet, wraz z godziną 2.00.
Tam złapaliśmy się na ostatni browar, co prawda nie są to naboje ostre jak Tyskie Gronie, ale smakował całemu kwartetowi, krótko po tym zawinęliśmy się tym razem podzieleni na duety, jeden udał się na kontrowersyjny kwadrat przy ulicy Miłej, drugi ten słodszy duet, zniknął w mroku ulicy Relaksowej.

“...Tyskie Gronie na imprezach...” - HST

Wtorek (18 lipca)

Sufit, wraz z całym domkiem wiruję jak szalony, ława pełna aluminium, Groszek zniknął, krople obijają jak szalenie kręci się wszystko w okół, leże w łóżku, to już nie wtorek, jakieś trzy godziny wcześniej Fuji przesunął taśmę z datami na 19-ego lipca, lecz wtorkowa noc nadal trwa, trwa najcięższy melanż wyjazdu.

Ranek okazał się absolutnie spokojny, w ciągu dnia zwiedziliśmy Władysławowo, Jastrzębią Góre, nabyliśmy bilety powrotne, wmuciliśmy kebab rozmiarów XXL, który każdy z Nas zapamięta naprawdę długo...

Kebab – podstawowym posiłek naszych wczasów, nabywany w jednym punkcie, z wyśmienicie wypieczoną bułką, sosem koperkowym, i perfekcyjnie wysmażonym mięsem. Pani ekspedienta, już w niedziele znała treść naszego zamówienia na pamięć, później codziennie brzmiało tak samo.

...korzystając z komfortu, jakoby wycieczkowaliśmy czterokołowcem, zaopatrzyliśmy się w kolejną dostawę rodem z Tych, kolejny raz wdwudziestu egzemplarzach. Przed peregrynacją w miasto, której celem było kolejne beach-party, spotkaliśmy się w naszym skromnym kwadracie, aby wyssać maksimum płynów z biało-złoconych aluminiów rozmiaru 0.5L
Zupełnie straciłem rachubę, pustych puszek przybywało równo wraz promilami, dziewczyny z trudem wyciągnęły Nas na impreze, nasz stan, zarówno mój jak i Groszka, prezentował się naprawdę mizernie i był mizerny do tego stopnia, że przestałem zwracać na to uwagę, pękło już co najmniej 10 piw na łeb, ale śmiało przywaliłem 11-ste w Heinekenie, z pomocą mojego sublokatora kolejne pół litra złocistego nektaru, poleciało w gardła szybciej niż było lane.
Dalszy przebieg melanżu, postanowiłem przemilczeć, gdyż jest dla Nas wstydliwy...

...

Jeszcze nim widziałem pełne obroty sufitu, zaraz po wejściu do domku, osuszyłem dokładnie każdą z puszek, po czym napocząłem nową...

"...dziś przegiąłem, joint, koks, mocne alkohole..." - Finker

Środa – Piątek (19-21 lipca)

Oczy otwierałem powoli, łudziłem się że tym razem kac mnie oszczędzi, ale on zawsze jest tak samo brutalny i niewyrozumiały, na stole stała puszka, prawie pełna, aczkolwiek otwarta (patrz Wtorek), reszta puszek leżała prawie na każdym elemencie domku jak i podłogi, na przemian z butelkami po wodach, papierkami po ciastkach, żelkach i chińskich zupkach.
Pociągałem mały łyk piwa, smakowało ohydnie, więc czym prędzej dossałem się do wody, było 20 po pierwszej. Groszek wciąż spał.
Położyłem się i próbowałem wyostrzyć wspomnienia nocy, wiele z nich bez skutecznie, przypomniała mi się ta wstydliwa retrospekcja, czym prędzej chwyciłem za telefon stukać sprostowania (przeprosiny).
Nasza już wspólna pobudka miała miejsce koło 15.00, Groszka kac też porządnie popieścił, bo pierwsze co zrobił to mocno złapał Żywiec Zdrój i doił, doił jakieś trzydzieści sekund.
Dopiero po drugiej pobudce poczułem, że oprócz kaca trzyma się mnie jakieś wirusowe ustrojstwo, które uzbroiło mnie w katar, ból gardła i stan pod gorączkowy, to oznaczało, że aby czuć się w miare żywo, muszę odstawić bronksy, kosztem łyknięcia jakiś pigułek.
Z taką ideą żyłem do 22 – 23, kiedy w domku znowu zapanowała typowa melanżowa atmosfera, gdzie raz po raz, słychać było ciche pukanie palcem w aluminium, a po chwili głośny trzask, krótki syk i w fazie ostatniej - głośne przełykanie.
Wypiłem pół-piwa, i moja złota myśl południa rozsypała się jak godzine później - stoliki w Heinekenie, podczas pierwszej większej awantury, non-stop telepały mną dreszcze, Groszek w domku przywalił z cztery piwka, więc do czasu rozróby na parkiecie czuł się jak flądra w bałtyku, nie naciskałem na powrót, ale decyzją Groszka, w trosce o moje zdrowie i samopoczucie, przed godziną drugą wróciliśmy do naszej rezydencji wraz z Evi, zdrowa cześć naszej nowo zaadaptowanej formacji chętnie zacisneła dłonie na aluminium, a ja chwiciłem ulotkę Gripexu, wokół siebie miałem dwójkę przyszłych farmaceutów (“-weź dwie, ja zawsze biore dwie”).
No to wziąłem. 
Dziewczęta pożegnały się z nami wczesnym rankiem, Groszek ułożył sobie łóżko, pochował schludnie pustaki do szafki, po czym legł, żeby chwile później lulać w najlepsze.
Mnie jednak coś spać niedawało, poczułem nagły przyrost energii i reakcji serca, chwilę później mój stan nabył duszności na przemian z mdłościami, oczy przybrały formę “5 złotych”, a mnie zaczeły pokrywać kropeli potu, chwyciłem ulotkę, pół-nocy i trochę świtu studiowałem ten skrawek papieru, i wciągu tych długich chwil, sam na sam z niebieskimi literkami, nie dopatrzyłem “kategorycznie zabrania się stosować z alkoholem”.
Mimo to w czwartek – obudziłem się, aczkolwiek Gripex szczególnie nie poprawił mojego samopoczucia, na plaży wytrzymałem tyle co zawsze, na kwadrat ledwo dotarłem, ciężko padłem na leżanke i spędziłem tam całe popołudnie...
Groszek zwiedzał wybrzeże.
Wieczór nadszedł szybko, dziewczyny z chęcią odwiedzły Nas - pożegnalnie, Groszek strzelił parę Tyskaczy, gadaliśmy i gadaliśmy, przy dźwiękach, po raz pierwszy byłem podczas tej rozmowy trzeźwy. 
W piątek trwały już akcje wyłącznie ogarniająco-porządkująco-finalizujące magiczne wczasy, zawartość szafki z brzdękiem wyturlała się na wykładzinę.



Tak przykro było mi gnieść ten wyniosły, świetnie wykonany herb Tychowskich grafików z kampani reklamowej browaru Tyskie Gronie, ale gniotłem, każda puszka miała ogromny epizod, nasłuchała się to napatrzyła się, ale trzeba było ich się pozbyć.



Cała Karwia posiada śmietniki, normalne takie przy drodze puszki z piktogramem ludzika, lecz nasze odpady przewyższały możliwości śmietnika o jakieś półtorej puszki, zarówno pod względem głębokości jaki i szerokości jamy umieszczającej, jedynym sposobem byłoby prostackie porzucenie ładunku w nie oznakowanym miejscu, lub podrzucenie, padło na jakąś kolonie o średniej wieku 10-12 lat, oni mieli solidne pojemniki na śmieci, mamy nadzieje że nie narobiliśmy problemów.
W pociąg wsiedliśmy równo o 14:13, przedział był smutny jak fakt opuszczania posesji przy ul. Miłej 4, jak fakt opuszczenia samej Karwi, dziewcząt, Heinekena, budki z piwem i tej atmosfery, atmosfery prawdziwych wakacji!

Z tego wybitnego melanżu, przywiozłem największy skarb, dziś cenny dla mnie jak nic innego, to jest właśnie Evi, kocham Cię.
Tutaj pozdrowienia nie wystarczą, tutaj należy dziękować, przede wszystkim Groszkowi, za organizacje i towarzystwo, jesteś kozakiem!
Evi i Dodi i...
rodzicom Evi, za to że wybrali Karwię! ; )
To był melanż życia, melanż, który na zawsze zapisze się w histori naszej pijackiej kariery, lecz nie jako zwykły 'chlany-pobyt', tylko prawdziwy klasyk, rzeź!



"...nie odchodzę, to jeszcze nie koniec..." - Tede

piątek, 23 czerwca 2006

Still on tour

Ewidentnie, ewidentnie, to jeden z bardziej roześmianych melanży w trasie, gdyby każdy melanż, można byłoby za rejestrować na przykładowym nośniku, prowadzenia takiego bloga miałoby charakter mulit medialny.

Bus mijał kolejną gęstwinę lasów i pól, a ja ospały, w dość kurczowej pozycji pod nogami miałem magazyn wczorajszej nocy (-”na chuj brałeś te śmieci?”), oraz niewielki bagaż podróżny. Za mną po lewej stronie siedział Nielat z Markiem, obok dwóch nieznajomych studentek, busik pełen był ludzi. Słuch pierwszych głośnych char chów i odgłosów wymiocin, przypomniał mi ubiegłą noc, biedni ludzie, zmuszeni słuchać tych wszystkich odchyleń.

Ten odgłosów kaszlu to nikt inny jak Nielat gdzieś koło 23.00 na tarsie puszczony z dyktafonu w Markowym Sony Ericssonie, pamiętam na stole stało ledwo ponad 0,7 z litra białego Absolwenta, a nasza trzy-osobowa paczka, właśnie szykowała się w centrum.
Nasz autokar właśnie zjechał na przystanek, kiedy to usłyszałem znajomy głos (-”kupiłem se Ładę...”), to już byłem ja (w co ciężko mi uwierzyć), gdzieś koło trzeciej, z joystickiem w ręku pocinający w Pegazusa, na mniejszym stoliku stało nieco ponad 0,5 z litra białego Absolwenta i zielony Lech.
Sony Ericsson, wydukał hasło wieczoru (-”uśmiechnij się, jesteś w ukrytym bananie”), to już sam Nielat o 4.00, kiedy to robił sobie pisuar z jednego z krzaczków, do dziś zastanawiamy się co Nielat chciał przez to powiedzieć...?

W zielonawym foliowym worku, zalegało pięć szklanych butelek, kieliszek, parę papierków, całość zaraz po wysiadce przekazałem Nielatowi. A po wejściu do domu, za chwilę poszedłem spać.

Do przeczytania na początku września! Still on tour, a.r.t.d.

piątek, 5 maja 2006

Inaguracyjny melanż w trasie

A.R.T.D ON TOUR '06

Zaczęło się majowo, rodzina zabiera potomstwo i wyjeżdża z dala od zgiełku, szumu ulicy, bassu nocnych klubów na zasłużony odpoczynek poza miasto, na swoją ukochaną działkę. My również ruszyliśmy w trasę, pierwszy naszemu oblężeniu padł Uniejów. A dokładnie działka właściciela tego bloga. Małe miasteczko słynące, z brudnej rzeki Warty, oraz pełnego ćpunów klubu Protektor. 
My - my to miało być mnóstwo osób, na malutki baraczek było to o jakieś osiem za dużo, mój towarzysz był naprawdę sceptyczny, a nawet przerażony frekwencją jaka miałby melanżować w tym jedno izbowym lokum, mnie jednak widział się taki scenariusz jaki ostatecznie rysuje cały wypad.

Dwie torby, jedna z boomboxem, druga z środkiem odżywczym, na ściennym zegarze w kuchni, dochodziła 10:50, a Nielata wciąż nie było. Trzeba było w końcu pozyskać jeszcze czterdziesto i siedmio procentowe napoje, których nie mogło zabraknąć. Wszystko wyszło jak trzeba, i po kwadransie mieliśmy równy litr białego Absolwenta.
PKS podjechał równie punktualnie, zajęliśmy jego końcowe siedzenia. A gdzieś koło godziny trzynastej pchnęliśmy zieloną bramę otwierającą Inaguracyjny Melanż w Trasie.
Do samego wieczora akcje porządkowe, trochę basket, trochę centrum miasteczka, małe zakupy po siedmio-procentowe napoje butelkowane, nieustannie grała muzyka.
Po wspólnym grillu, nadszedł czas na konsumpcje procentową, piliśmy od 19:00, do... sam nie wiem której. Po godzinie (myślę) 23.00, moje jak i Nieletniego retrospekcje to jakiś maz, zlew kolorów, brak konkretów, tak chyba wytrwaliśmy do północy, tego nikt nie może stwierdzić, nikt nie może opisać, a nawet nam opowiedzieć.

Najgorszy był poranek, wódki z ostatniej połówki zostało około 1/3 całości (to jedyne z oficjalnych doniesień poprzedniej nocy), teraz chowaj ją, kiedy ciężko Ci na nią spojrzeć, myj kieliszki, które przyprawiają Cię o torsje. To był horror, serio. Przykro to mówić ale legendą tego wypadu, pozostanie ten kac, potwór, okrutnik, terrorysta. Tempo które nie słabło i całonocne dudnienie z głośników. 
Ciężki melanż.


"...mam straszną dziure, po tych weekend'owych opcjach..." - Emrat

sobota, 22 kwietnia 2006

Oblany poniedziałek

Święta, okres psychicznego, jak i fizycznego wyciszenia dla większości Polaków. Dla typowego Polaka katolika. Ale są ludzie którzy jeszcze przed świętami, zamiast rachunku sumienia, intensywnie pracowali nad portfelem, żeby wtorkowy po świąteczny rachunek świsnął im solidnym kacem.

Jeżeli chodzi o wyciszenie - to chyba tych - którzy protestowali przed wyprawieniem Ob-lanego Poniedziałku w powszechnie uznawanym Cubie, właściwe to uzbierał się całkiem solidny Drin Team, który swojego dyngusa zaczął od pokaźnego zroszenia gardła. Litr na czterech (oprócz mnie, Nielat, Groszek, Jeż, kobiety), na pusto z gwinta, imprezy po gwintach słabo sobie przypominam, dlatego łyki brałem dokładnie “wymiarkowane”. Ironią losu, dla mnie zabrakło już przepysznej truskawkowej wody mineralnej, to też ostatnie detalicznie ważone w jamie ustnej miarki, przepijałem złocistą Warką Strong. Ekipa której w której już promile zaczynały wykazywać tendencje rosnącą, rozpoczęła grę w basket, co mnie zupełnie nie zdziwiło, patrząc po ich stanie świadomości. Wreszcie kiedy uznali, że najwyższy czas, udaliśmy się w lekkiej rozsypce (na kobiety to można czekać wiecznie) na przystanek.

Pod sam Cube, dojechaliśmy bez przeszkód, a do Cube' owej szatni, dostaliśmy się bez kolejki, przy Cube'owym barze nie czekaliśmy długo na inauguracyjnego Wściekłego Psa, po którym zabawa rozkręciła się już ostatecznie. Przez cały melanż wypatrywałem z wysokości (szczerze zażenowany doborem przez dj'a traczyn) kobiet, oraz śledziłem poczynania reszty z naszej ekipy szturmującej klub, moim kąskiem raz, po raz padał browar. 
Nie często schodziłem na parkiet, a już później niemal w ogóle, gdy usłyszałem klubową aranżacje Macareny, Nielat z kolei częściej - lecz na krótko - podrywał się do tańca. A gdy już naprawdę zasapał się po jednym z względnych numerów, rozsiadł się wygodnie na krześle, jego lenistwo tak rozjuszyło sprzątaczkę, że o mały włos nie doszło do awantury, na szczęście mimo wysokiego stężenia procentowego we krwi, posilił się na jej zmrożenie, odpuszczając awanturniczce.
Przez całe siedem godzin w klubie, zwróciły moją uwage dwie dziewczyny, które cechowała, na pierwszy rzut oka, zacna uroda. Groszek i Jeż nie należą do wybrednych i próbowali sił przy każdym większym skupisku miniówek i obcisłych spodni, jeden poprzestał na jakieś klubowicze i od tego momentu Groszka było o 100% więcej, gdyż cały czas scalony był z wyżej wspominaną niewiastą. Jak się okazało obie przeze mnie wypatrzone ślicznoty, były w towarzystwie innych mężczyzn, nastrój poprawiło mi bassowe “Mili państwo, zmiana stylu”, które rozeszło się po wnętrzu, a zaraz po tym usłyszeliśmy upragnione mieszanie drumu z bassem, powyżej tempa 160 bmp. Tym także nie nacieszyłem się długo, gdyż DJ znowu zaczął swoje trudne do zniesienia “melodie moich rodziców” ubarwiać housem.
Pod koniec podjęliśmy szczyty - czyli taniec na podium, oraz seria moich pląsów przed posterunkiem grajka, które wydawały mi się najbardziej adekwatne do pobrzękiwań z głośników. 
I tym zabawnym akcentem zakończyliśmy tany, i ospałym krokiem ruszyliśmy w miasto.

Powrotu nie będę kronikował, pozdrowię tych których przypadkiem wybudził mój chory pomysł, pozdrowię również Tytanów, i resztę ekipy szturmującej. Oby następny dyngus był jeszcze bardziej popieprzony.


"...dla tych co wolą skończyć z życiem, niż skończyć melanż..." - Ras

sobota, 1 kwietnia 2006

Marcowa Pre-Melanżówka

Długie weekendy, to nic innego jak chroniczny melanż, a to nic innego jak festyn dla ludzi naszego pokroju. Marcowa Pre-Melanżówka, to około pięc dni mieszania trunków, potężny zastrzyk śmiechu, mnogość akcji (i tekstów), które jeszcze nie raz wspomnimy, siedząc przed stołem w starym składzie za sterami - oszukańczego w skutkach urządzenia - kielonka.

Wszystko zaczęła sobota, dokładnie gramy “zielonego specyfiku”, to rozładowało napięcie przed nadchodzącą peregrynacją w miasto, nie wiem jak jest z Tobą, ale jeżeli melanżowałeś z kobietami, to równie bliskie jest Ci wtedy określenie jakby “kobieta zmienną jest”, bądź co bądź, spodziewaj się wielu nie oczekiwanych decyzji, które przednio oczywiście miały przeciwne orzeczenie. To był kolejny melanż bez wódki, na starcie miałem softy i browar, jeżeli balujemy w klubie to zazwyczaj tylko ja jestem reprezentantem A.R.T.D.

Godzina jest młoda, dlatego pod bramą - powyżej której posrebrzany napisNexus podświetlany skromnie ultrafioletem sygnalizuje, osobom dla których impreza rozpoczęła się nieco wcześniej, że trafili w dobre miejsce – staliśmy koło kwadrans. Nexus ma sprytne, spiralne wejście, prowadzące, poprzez kontrole “smutnych panów”, do szatni. Z szatni korytarz prowadzi do prostokątnego pomieszczenia, z licznymi wzniesieniami, wypełnionymi kanapami i stolikami, w sumie to pomieszczenie można nazwać dopiero Nexusem, bo zawiera wszystko: bar, miejsca siedzące no i podium dla disc-jokeya.
I projektantowi wnętrza i DJ'owi można pogratulować fachowej imprezy. Mimo że klub jest parterowy, to ma sporo przestrzeni, serwuje dobrą muzyke, przy której bawiliśmy się nie najgorzej. Natomiast sprawa baru wygląda już naprzeciw do wyżej wymienionych, bo wyobraź sobie “piwo”, Żywiec czy Warka, to wyłącznie informacja na karcie menu, nie ma to żadnego przekładu do zawartości szklanek. Co gorsza bar nie ma piw butelkowanych, a to już jest poważny ubytek. Szczoch okropny. Balet ostry, rzadko siadamy, częściej z Lesiem (pozdrawiam), wyrywka na “piwo”, ale szybko powrót. Akcent drumowy najbardziej poruszył moim zeszytwniałym ciałem.
Uwielbiam końcówki, finały zawsze są pełne wrażeń. Wszystko zaczyna się przy liczeniu funduszy na taryfę, spowiadasz się na co roztrwoniłeś hajs, wtedy padają typowe odpowiedzi typu: “Naprawde chciało mi się pić!”. Trafiliśmy przy odrobinie szczęścia.

Niedziela przyniosła nam dobrowolny litr wódeczki, spotkanie przy bilardzie, kiedy już po kilku kubeczkach gubisz koniec kija.

Poniedziałek już z samego rana przyniósł kolejny litr wódy, pękł w pięć osób, przy czym druga połówka z przewagą na duet mój z Rafałem(pozdrawiam). Rafał udostępnił lokal, swoje mieszkanko, a dokładnie mniejszy z pokoi, atmosfera rozgrzana, kobiet też nie zabrakło. Typowe"pochlajparty".

Za sobą miałem trzeci dzień melanżu, a przed sobą kolejne dwa, w sobie nie wyleczonego kaca, niezłe zakwasy brzucha i kilogram lżej na wadze, mało jadłem, dużo piłem. Po takim saldzie należałoby dać sobie choć chwile wytchnienia. Ale była jeszcze sprawa doniosłej rangi...

Klasyczne “pochlajparty” rozegrało się we wtorek, na łódzkim Radogoszczu, krąg młodych ludzi (Nielat, Marek, Justyna, Andrew, Weronika, Ela i Daria, czyli stały sztab komentatorów) zebrał się w domu sympatycznej Zddeptanej, towarzystwo nie kazało długo czekać i już po kilkunastu minutach otoczył ławę, ja wtem odbijałem 0,7 L. Gorzkiej Żołądkowej, rozwój wypadków następował szybko, zebranym o pierwiastku żeńskim alkohol szybko rozkruszył “wewnątrzcielesne” białko, to rozpoczęło burze śmiechu. Ja z Nielatem i Markiem rozochociliśmy się do dalszej zabawy, jako że został już tylko spirytus, przygotowałem nowatorską rozkoszną “Herbatówkę”, która precyzyjnie osłabiła naszą koordynację ruchową. Pożegnali nas butelką wina, po czym (...kupowałem bilety za całe 10 groszy!), wsiedliśmy w linie 89, wycieczka skończyła się u Chińczyka.

środowy poranek wstałem z myślą o regeneracji, może napisania paru linijek na pożytek tej notki, ale już około godziny drugiej mogłem mówić: “To nie tak miało być”. Wylądowałem na skórzanej pufie, blisko blatu biurowego, na której stało 1,5 L. Wiśni od ekstra waganckiej firmy Aro, a obok niej dwa małe baniaczki pełne płynnej substancji, wokół garstka ludzi, każdy z wypiekami i zawianym spojrzeniem na ostatnie pół litra, po którym rozpoczęła się dopiero zabawa.

Miałem problem z zakończeniem tej notki, podsumowaniem jakąś ciekawą linijką. Kłopot urósł do takich rozmiarów, że ślęczę tutaj już dobre 10 minut, i nasunęła mi się myśl, bo pewnie wielu obserwuje po cichu tego bloga, wielu z nich wstrząśnięci są naszym “starczaniem się”. Dla nich nasz kolega przygotował ciekawą regułkę: “Jak się nie podoba, to wypierdalaj w podskokach” ; ).


"...rano kac, ja chce spać, oni chlać..." - HST