Ostatnio często –
chociaż siłą rzeczy – przemierzam dłuższe dystanse środkami
komunikacji. To przede wszystkim służy słuchaniu muzyki, ale
chwilę po tym odlatuję w to miejsce gdzie jestem teraz, pochylony
nad laptopem wystukuję słowa nowej notki. Podobnie było kilka
tygodniu temu, w autobusie linii 99 w drodze do zupełnie nowej
miejscówki melanżowej, jaką ochrzczono kwadrat Nielata.
Październik zapowiada się
sam w sobie bardzo depresyjnie, bez względu na to kim jesteś, gdzie
jesteś i w jakiej kondycji finansowej, to jesień w Polsce, jest
dobijająca. Pobudki to walka, walka z nieprzezwyciężonym przymusem
życia.
Poranek jest w tej porze
roku taki zwykły i szary, taki obojętny na Twoje plany i chęci.
Rozsunąłem zasłony sypialni, z nadzieją, że resztki lata
odwiedzą ten pokój – nastawią wodę i zaleją ciepłym mlekiem
płatki. Chuj. Napis ŁKS LIMANKA vis a vis moich okien z trudem szło
odczytać, nad Bałutami zawisła mgła i drzemała z bezrobotnymi,
pijanymi i pozbawionymi chęcią do walki z przymusem życia. Poranny
rytuały zacząłem dość powoli, na Noki miałem już sobotnie
oznaki piątku, przy jednym smsie szło się nawet uśmiać. Zalałem
płatki, yerba mate i wybrałem się w rozpoznawczy,
powszedni
i symptomatyczny
obieg po bezkresie internetu. Obiad jadłem na Górnej, ku pamięci
zapiszę, jadłem tu najlepsze obiady jak dotąd, dotąd - gdy to
piszę. Ważne było jakoś nowych adeptów sztuki dorosłości w
swoich czterech kątach obdarzyć, więc bez większych dyskusji los
padł na IKEA, gdzie zakupiliśmy po pierwsze szczotkę klozetową, a
po drugie lampę, żeby lokum nabrało atmosfery. Kibel-ssawka to
element bardzo istotny, żeby nie popsuć niesmakiem relację
nienapiętnowaną prozą życia, więc nie wahajcie się jej używać.
Historia po części zaczyna się w tym autobusie o którym na
początku, ale prowadzi do innej opowieści, o której będzie w
dalszej projekcji października. Tak sprowadziła Nas do Audi A4 w
kolorze groszku zielonego, którym to żwawo przemknęliśmy na ulicę
Gdyńską, która jest aglomeracją dzielnicy Bałuty, choć graniczy
już z Radogoszczem.
Na
wejściu jest już dostatecznie wesoło, wodzirej Marek opiekował
się nastrojem, więc i prędko uzupełnił szkła, nim chlusnąłem
trzeci taki sztos, stół otoczyli ludzie, a ekipę można było
nazwać kompletną. W szczegółach trudno teraz powiedzieć ile
sznapsów przełknąłem do całkiem udanej Bruschetty. Niedaleko po
tym, a konkretniej trzy butelki w przód na stole pojawiło się
danie główne, a po nim zapanował już pełny rozgardiasz związany
z co rusz to nowymi pomysłami na wycieczki. Po red bulle, po wódkę,
po wódkę i red bulle i na koniec znowu po red bulle. Ciężko.
Alkohol wietrzał, po czym lekko uzupełniany znowu parował w
kolejnej peregrynacji osiedlem Jagiełły. W domu panował raczej
ład, podczas wycieczek hałas i losowe dewastacje mienia, co
oczywiście w obecnym stanie świadomości jest głupie, natomiast
wtedy wydawało się bardzo zabawne. Było poważniej, weselej i
niekiedy szokująco. Ale wraz z godziną czwartą, gdy dość po
omacku kierowaliśmy się w stronę nocnej komunikacji, byłem
zadowolony z tej imprezy. Była to w jakimś stopniu kwintesencja
parapetówy, z udziałem sąsiadów proszących o ciszę, chaosu przy
stole i wiecznie brakującej wódki. Ale była taka jakiej ja nie
miałem, pełna kultury.
Za
pomyślność na samodzielnej drodze życia wypiłem tam każdą
kolejkę, no, przynajmniej taką która nie miała toastu, a było
ich sporo. Nielatowi życzę stu lat i wielkiej odrodzonej Polski, bo
to dumny i nowoczesny Endek, który kiedyś zawojuje scenę
polityczną. Izie życzę cierpliwości i zdrówka. Odnośnie
wchodzenia w dorosłość mógłbym zalecieć bardzo moralizatorskim
felietonem, o tym jak łatwo zachłysnąć się wolnością, nadużyć
swoich możliwości i stracić kontrolę, której utratę czuję do
dziś. Ale z zasady wiem, że nie wszyscy muszą być równie
pierdolnięci i głupi jak ja.