sobota, 29 grudnia 2007

Święta, jedni je kochają inni z kolei nienawidzą

Święta, jedni je kochają inni z kolei nienawidzą, ale chyba większość osób je obchodzi. My na przykład święta lubimy i to do tego stopnia, że zrobiliśmy swoje, trochę inne ale w duchu Wigilijnym.

Podczas oficjalnej Wigilii tej rodzinnej spożyłem już około ćwierci z litra Absolut Citron, to była jednak jedynie połowa tego co przyszło mi spożyć całości tej nocy. Z domu zerwałem się około 22:30, tak mogło być bo niespecjalnie zerkałem na zegary, chwyciłem makowca, opłatek i pomknąłem na drugą nasiadówkę do Asi drugiego mieszkania.
W tym mieszkanku nie było święcącej choinki, lecz świeciła się sosna, z której wykonany był barek, nie było bombek, lecz mnogość butelek, to chyba najdziwaczniejsze drzewko świąteczne jakie widziałem. Na stole zagościł makowiec i inne żarło, po podziale opłatkiem, na ławę wjechał litr Absolwenta i wtedy klimatem zbliżyliśmy się do nocy Sylwestrowej. Jednak melanż ciągnął się w niedzielnym nastroju, tliły się blanty, a wódka krążyła we krwi, niczym ludzie na Pasterkę. I kiedy ludzie wracali już w Bożo-Narodzeniowej mszy, K***r uzupełniał już tylko dwa kubeczki, G*******o święta powaliły,a A**a już wcześniej spasowała, ale my konsekwentnie kończyliśmy butle Absolwenta. Było już po drugiej, zjaraliśmy sztukę choinki – z Afganistanu, wypiliśmy litr wody święconej – w Białymstoku, a w tle kolędowali Nam kolędnicy – z Protektorów, dość nowatorska Wigilia, ale zachowaliśmy symbolikę jak fakt w tajemnicy, że Gorzki walił zwrotniaka już po pierwszej.

Najebanego Sylwestra i Wykręconego Roku 2008.

czwartek, 22 listopada 2007

14 osób, wokół wódy, piw i blantów

O klubach słów kilka, bo to już kilka miesięcy mija kiedy Łodzi nie może poszczycić się porządnym miejscem do zabawy, kilka różnych poglądów na temat gdzie najlepiej i kilka imprez żeby dojść do wniosku, że clubbing w Łodzi obumiera, a wszyscy ze spokojem przetańcują Jego zgon w lokalach typu Opium. Kiedy stan jakości dobrej zabawy piekielnie szybko zawęża się do pojedyńczych lokali, na samym końcu długiego tunelu clubbingowej-nudy jaka ogarnia Łódź, pojawia się niebiańska poświata przynosząca promyk nadziei dobrej zabawy. Łodzianie właśnie znaleźli niebo, przy Piłsudskiego i jedynie na pierwszym piętrze, ale ono tam jest, witajcie w Heaven, ambasadzie boskiej zabawy z miasta melanżu! 

Wszystko zaczyna się u mnie i to nie byle jak, bo w moim – no cóż – ciasnym mieszkaniu zgromadziła się dość spora grupa gotowa na zwiedzanie niebios, w fazie ostatecznej skupiło się 14 osób, wokół wódy, piw i blantów. Dominowała Luksusowa, ale nie zabrakło produkcji własnej roboty pita przez Marka z Jeżem Pigwa, oraz rozpracowana przeze mnie i Lesia Dębowa, między osiemnastą, a dwudziestą pierwszą - melanż żył u mnie, no i chyba nikt nie powie, że nie było wesoło, mknęły kolejki, czas i kiedy każdy był wystarczająco rozweselony wybyliśmy z chałupki prosto na przystanek.

Łódź została zaatakowana przez mróz, więc żadne z Nas szczególnie się nie wypociło podczas podróży do Heaven, za to żebyśmy jakoś skarżyli się na chłód to nie zasłyszałem. Na przystanku przyjemnie było popatrzeć na Leśka, który wyraźnie odczuł skutek jaki niesie mieszanie trawki z wódką, wieszając się przy tym na czas tournee. Marek był rozochocony do zabawy i dumnie z klasycznym dla Nas żartem krytykował innych obywateli, Jeżu akompaniował, a reszta zacieszała. Pozostaje problem Groszka? Dużo straciłeś stary.

Heaven – miało być Protectorem, lecz na miejscu Vivy oprzątnięto, ogarnięto, wsadzono parę murowanych aniołów, wykończono wszystko w niebieskawych halogenach, a cały ten boski ład, porządek i klimat w kooptowano w trzy sale rozmiarów niejednego z łódzkich klubików. Największa to sala rozmiarami przypominająca Nexus, która jest tą aulą główną na Niej grają najważniejsi i ona stanowi fundamentalną cześć każdej imprezy, z Niej można wyjść na korytarz który przez skromnych rozmiarów salkę czarnych rytmów prowadzi na przystępne disco-granie w średnich rozmiarów pomieszczeniu, ogólnie wszystko dość mocno zakręcone - a pod wpływem spirytualiów przelanych wcześniej - trudne do ogarnięcia, stąd dość chaotyczny opis klubu.

Na parkiecie disco była dwójka gnących się chłopaszków w stylu lat 80' z pełnią pedalskiej aparycji w ruchach: ja i Marek – urodzeni by śpiewać i tańczyć w boysbandzie. Nasz w pełni metroseksualny taniec, sprawiał mi tyle radości że nie mogłem przestać, gibałem się wymyślając coraz to bardziej 'gorące' figury. Reszta ekipy podziwiała to z uśmiechami, czasami włączając coś swojego, ale kurwa szefami byliśmy My, uzupełnialiśmy się świetnie i w mojej skromnej opinii byliśmy Królami Parkietu. Dj z disco okazał się jednak bardziej gejowaty niż Nasz taniec, w głośnikach królował za to Feel i głośne 'Jest już ciemno...' chwilę później 'Piiissssk', raz dało radę się przy tym przemęczyć, ale już drugi raz nołwej. To też przez stosunkowo łajzowatego dj'a zamuliliśmy, postaliśmy, po komentowaliśmy sytuację na płytkowej mozaice, chwilę później trzymałem już kurtkę, żeby paręnaście sekund później zapiąć kołnierz i ruszyć za wskazówkami żołądka. Prowadził Lesiu, doprowadzając do gołąbkowymi-sajgonkami słynących Chinczorów w China-Town, Lesław pokapował że po żarciu w tutejszych lokalach oprócz kaca istnieje możliwość że obudzi go jeszcze sranie – więc nic nie zamówił, reszta nie kalkulowała (ja się co prawda nieco opierałem, ale urok osobisty Ewelinki szybko mnie przekonuję), porcje sajgonek wjechały na stół i po wyczyszczeniu talerzyczków, zabraliśmy dupska i rozjechaliśmy się na kwadraty.

To była naprawdę wesoła impreza, każdy więcej się pośmiał niż potańczył, natomiast szukam w opisie mojego Tyskiego Brata i za cholerę nie mam Cię gdzie osadzić stary, jak to jest że łapiesz się na drugim planie? Ewelinka jak zawsze klawo, co ja bym bez Ciebie się pobawił, Marek okazuję się moim personalnym odkryciem roku w roli imprezowicza, Lesio i Jeż na wysokości zadania.
A wiecie co ja teraz robię? Teraz pije Wasze zdrowie.

czwartek, 15 listopada 2007

Wycieczka do Warszawy

Minęło trochę czasu i trochę wódy się przelało w międzyczasie, ale nie były to rozlewiska na tyle istotne żeby sporządzać notki, ten pamiętnik nie może być takim wolnym spisem swojsko błahych najebek, gdyż straci fason, klasę, a na końcu nieschematyczny charakter. Muszę dbać o Jego kondycje merytoryczną, jak cotygodniowe uzupełnianie promili.

Pewnego zimnego październikowego dnia staliśmy w wąskim kółku z Groszkiem i Jeżem w szwajcarskiej synchronizacji przechylaliśmy setkę Żurawinówki, było niewiele po siódmej, zabrzmi to dziwnie, ale siódmej rano, połowa Polaków jeszcze dobrze się nie przebudziła, a Nasza trójka miała już rausz, wycieczka do Warszawy zapowiadała się fantastycznie!
Główną atrakcją ja tak dziś myślę nie był ani Sejm, ani stadion Legii, a nawet czas wolny na Starówce, główną atrakcją był autokar i to co działo się podczas podróży, razem z Tomkiem zajęliśmy komfortowe miejsca przed Nami siedziało dwóch towarzyszy, którzy także na trzeźwo w autokarze nie potrafili usiedzieć, oni jednak byli w poważniejszej opcji 0.7 Wyborowej, zrobiliśmy ją w czwórkę, oraz w kwadrans, no i zaczęły się problemy... z pęcherzem. Z pięć razy postulowaliśmy o postój, waląc w siedzenie, wołając, drąc się, chodząc, i kiedy już ledwie się ruszaliśmy, niespodziewanie pojawił się postój, sikałem dobre półtorej minuty, po czym kupiłem wódę na stacji, jednak marny z Niej użytek, Warszawa była blisko rypnęliśmy po miarce z nowej butli i już trzeba było wysiadać.
Poza Sejmem, to Warszawa ma chujowe kebaby, drogie piwa i poza tym niewiele do za proponowania, moje myśli po brzdylnięciu browara krążyły wokół wódeczki grzejącej się w plecaku, w drodze powrotnej wódkę rozpracowaliśmy na pół z Tomaszem, ale to było mało, na najbliższym postoju rypnęliśmy po dwa Królewskie, w międzyczasie w autokarze trwał melanż z rozróbą, fruwały zagłówki, osobiście urwałem młotek, a koledzy przed Nami rozdarli fotel, zapłonęły pierwsze fajki na końcu autokaru, 'kurwy' i 'chuje' sypały się przez cały autobus, wesoły autobus pruł przez Łodzi niczym Groszek zagłówki, wreszcie poczułem alkohol we krwi, ale akurat tuż po wysiadce, należało się dobić, przy ostatnim Carlsbergu towarzyszył Tomasz.

Ogółem represje za wycieczkę dosięgnęły niemalże wszystkich w mniejszym, lub większym stopniu, Warszawa fajna, ale to autokar okazał się motywem przewodnim.

wtorek, 28 sierpnia 2007

Podsumowanie Lata 2007

Tę notatkę piszę z połowy sierpnia, ażeby wstawić ją pod jego koniec. Robię to wcześniej bo obawiam się im później – tym trudniej, co wcale nie oznacza że teraz jest łatwo, moja inwencja twórcza, kreatywny zmysł, leży jeszcze na słonecznej plaży, albo na gorącym kocu na równo przystrzyżonej trawie, cokolwiek te zmysły teraz robią, na pewno są z dala ode mnie, zdrajcy.

Kłopotem nie jest też o tyle brak pomysłu, co natłok tych wszystkich melanży, których nie sposób teraz opisać, wielu, no cóż zwyczajnie nie pamiętam, kilka z nich są niemal identyczne, wytypowałem PIĘĆ które ułożyłem nie-bez-kozery, nie tyle chronologicznie, co skalą prestiżu i zabawy, najwyższy czas na Podsumowanie Lata 2007.

Pod numerem (5)PIĘĆ(5) kryję się domówka, oczywiście na moim kwadracie, no i tutaj w kwestii miejsca to podsumowanie będzie dość monotonne, tak się to układało, a szkoda by tego nie zkronikować, otóż zdaję się że jeszcze czerwcowej ciepłej nocy postanowiliśmy winszować sukces Nielata, chodziło o szkołę, więc jak to często bywa, był to typowy pretekst do bezczelnej libacji, ale wraz z pierwszą kolejką Balsamu Pomorskiego (swoją drogą to był mój debiutancki kieliszek tej wódki) toast owaliśmy za Jego powodzenie, do połówki mieliśmy z trzy piwa i jak się później okazało niewiele czasu, Nielat ulotnił się blisko 'godzinyduchów' sfrustrował mnie los tego chłopca, więc dla ulżenia mojej frustracji poczyniłem radykalne środki. W duecie Marek-Ja, żadna flaszka nie ma szans, więc pękła w mig, a kiedy brakuje emocji, wykonuje telefon, kiedy dzwonię z imprezy, dzwonię do Tomka, kiedy Tomek odbiera z imprezy, impreza dopiero się rozkręci. Nie chcąc ludzi przyjmować z pustymi rękoma zakupiłem dziesięć puszek ekskluzywnego piwa Roger za całe 1,69, po czym mój pokój służył pląsom, tak spożywaliśmy piwa, gibaliśmy, aż w końcu wyszliśmy, daliśmy grube przedstawienie pod oknami Nielata (wspomniane wyżej środki radykalne), ale wiesz Nam stary, chcemy dla Ciebie jak najlepiej ; ), usilnie próbowałem Groszka namówić aby wrócił gdyż dysponowałem jeszcze jednym źródłem procentów, stanowczo odmówił, no cóż więc sam smutno dreptałem do domu, niedopity zasnąłem gdzieś w godzinach świtu.

Międzyczas – korzystając z międzyczasu, bo akuratnie taki odbywa się tej w kronice, aby nie zanudzać jałowymi opowieściami, przypomnę że prze prowadziłem selekcję najlepszych imprez tego lata, ale międzyczasu nie da się nie wspomnieć, gdyż jego charakter jest tematycznie identyczny jak tego bloga, a więc poza pięciorgiem tych wyjątkowych melanży, życie stale umilało mi Tyskie, głównie na działce, gdzie dzienna dawka to od 1,5 do 2 litrów czystego chmielu, podczas międzyczasu rzadko piłem wódkę, ale kilkukrotnie się zdarzyło, jednakże w granicach nie przekraczających kategorii porządnego melanżu, czy też z powodów zalewającej duplikatyzacji tego bloga, te małe imprezki zatytułowałem międzyczasem.

Niedługo później dokładnie w tym samym miejscu, doszło do drugiego mojego spotkania z potężną dawką promili, wspólnie ze mną kompendyjną(4)CZWÓRKĘ(4) tego lata spędziła para K***a i A*i, tym razem reklamówka była ciężka i pełna bo 0.7 Gorzkiej z Miętą seksistowsko otoczyło sześć wysokich piw, ta zboczona siatka zajęła lodówkę, w celu sklimatyzowania jej zawartości, bo z alkoholem to przeciwnie jak z kobietami, im chłodniejszy tym lepszy.
Po kilku pierwszych miarkach, udaliśmy się na spacer z zupą chmielną, zrobiliśmy obchód po osiedlu, po czym po raz kolejny tej nocy przekroczyliśmy mój próg i w spokoju, w atmosferze wspomnień, muzyki, a nawet marzeń, toastując zmęczyliśmy całą zawartość torebki praktycznie w dwóch, i kiedy mi się tak siedziało było dobrze, ale kiedy moje spojrzenie w próbach położenia go na jednym punkcie, wirowało i wiło się jak te popularne lody świderki, miałem ochotę podzielić się zawartością siatki z porcelanowym nocnikiem w łazience, hardo potrząsnąłem głową i równie energicznie wróciłem do siebie, jednak na odwiedzających albo przyszła pora, ewentualnie K***r też zapragnął czułego przytulańca z klopem, to grzecznie z jego strony że zaniósł to do domu, mnie przyszło zrobić porządek i... i chuja, obudziłem się wczesnym rankiem na sofie, sprzęt grał swoje, dość cicho widocznie troszczył się o mój sen, na stole był chaos, w dwóch pokojach paliło się światło, 'Ależ się nakurwiłem' - pomyślałem, rzucając fleszowe spojrzenia po mieszkaniu – 'Tak jak chciałem'.

Kwadrat – moje mieszkanie to klasyczne M-3, osadzone aż na dziewiątym piętrze, krótko postaram się zobrazować ten klawisz dla bardziej foto graficznego postrzegania relacji, gdy mijamy mahoniowe drzwi mamy jakieś 2 metry przedpokoju który pod kątem 90 stopni skręca w prawo prowadząc do kuchni, jednakże, w czasie wędrówki do kuchni mijamy dwa wejścia: po prawicy kibel, po lewicy salon, coś jak w obecnym parlamencie, nurkując do łososiowym kolorem pokrytego salonu, najbliżej Nam do, po lewo ustawionej sofki, po prawej najbliżej oka stoją fotele z ławą, a głęboko pod oknami z widokiem na zachód wepchnięto kino domowe, całość oświetlona halogenami z podwyższanego sufitu na wzór fali, salon to prawdziwa wizytówka mojej chałupki, bawialnia w północnej części symetrycznie po obu stronach rozlokowała drzwi, te bliższe wschodniej paginie to wejście do mojego lichych rozmiarów pokoiczku, a zachodniej jak się pewnie domyślacie to wejście do sypialni, oba pomieszczenia cechują niewielkie różnice dekoracyjne, naturalnie umeblowanie to onceodds, ale nie będę drobiazgowy.

No podium uplasowało się tak proste pożegnanie Karolinki, oczywiście mój kwadrat służył temu celu, przy czym jako miejsce moje mieszkanie trafia melanżowego hat-tricka, mniejsza ze statystyką, w tej kameralnej atmosferze melanżowej (3)TRÓJKI(3) tego pijackiego-notowania byłem sam z Karolinką, nasz ekwipunek to magiczny dar rozlewni Sobieski, wyjątkowa mandarynkówka anno czasu kroniki była procentowym hitem, mniejsza, tego cudu mieliśmy 500 ml i deser 3 Tyskie, czasu katastrofalnie mało jak na tak długo rozłąkę, kilka ruchów denka ku sufitowi i przychodzi Nam się pożegnać, między ruchami denka z dołu do góry, prowadziliśmy żywe dyskusje w tle akompaniowała muzyczka, a my powoli zmierzaliśmy do dna elegancko tłoczonej butelki, pewnie zastanawia Was czemu to jakże zwyczajne zakrapiane spotkanie dostaje melanżowe pudło z trójką, głównie za sprawą atmosfery, rangi i towarzystwa, a tak że ciągu dalszego...
Gdy z łzą w oku pożegnałem moją best-przyjaciółkę, wykonałem szybki telefon w głodzie hipotetycznie ciekawszej liczby na policyjnym alkomacie, G***y długo się nie zastanawiał, wpadł do mnie z dostawą ośmiu piw, z tego co się jeszcze dobrze orientuje, pierdolneliśmy parę miarek koniaku i osobiście wymęczyłem jeszcze dwie puchy zielonego Lecha, tutaj mamy małe cięcie filmu, wybyłem na spacer, jednak daleko mnie nogi nie zaniosły, właściwie obie nagle się skłóciły (pewnie po koniaku) i każda życzyła sobie obrać inny kierunek, przez konflikt moich lebiegów, ledwo, ledwo dotarłem do mieszkania, dosłownie wczłapałem się przez drzwi po ścianach znalazłem łóżko kilkanaście minut próbowałem je równo rozłożyć, ale zaraz, być może często zapominałem i opisy tych imprezowych wydarzeń przed stawiają mnie jako niezłego lumpa, ale hola, bez umycia gęby to ja nie zasnę (to tak trochę na wyrost, bo bywały sytuację gdzie zapominałem o świecie, a co dopiero o gębie), no więc odbiłem się od tak miękkiej i wygodnej poduszki i krok po kroku, po ścianie dotarłem do ubikacji w między czasie zawiało mnie kilkukrotnie to na fotel, to na sofę, cała akcja trwała z 15 minut, mycie drugie tyle, starałem się być wyjątkowo dokładny, w końcu osuszyłem mordę ręcznikiem, zagasiłem światło i rozpędziłem się w kierunku sypialni, bęc, budzi mnie silny ból głowy, w buzi porządny kapeć, pode mną sofka.

Żeby przejść płynnie do (2)DWÓJKI(2), fizycznie jesteśmy przed trójką, bo na podium piętro wyżej, jest impreza kalendarzowo niżej, ale dla zachowania spójności imprezy zajebistości, o chronologii należy zapomnieć.
'Trzy piwka, nie więcej' – to było jasne orzeczenie na tamtejszą noc, wiem że to dość dziwne, ale mówiłem to ja, ale na całe szczęście, orzeczenie prysło tak szybko jak dźwięk dzwonka w fabryce Pietr's Aunt, gdzie zapakowaliśmy w torbę-żurelkę ponad litr dobrze schłodzonej malinóweczki, wspólnie z Kasią defiladowaliśmy w tę upalną noc przez Nasze piękne osiedle. Nogi zaprowadziły Nas pod klatkę, gdzie dzwonek wywołał sympatyczny głos Karolinki, po wejściu na górę i oznajmieniu o litrze czerwonego bajzlu oczy Karolinki zabłysły w radości, ja sam jak gdyby ocucony z planów na trzy piwa, zupełnie bez obaw lałem pełne kieliszki i osobiście naganiałem do picia, dziewczęta nie oponowały i niemal co chwila wódka padała w Naszych gardłach niczym Kasia godzinę później w kuchni, a to de 'facto był dopiero początek, Karolinka za wszelką cenę starała się Kasię rozochocić do zabawy, więc to raz tańczyliśmy przy naprawdę 'różnej' muzyce płynącej z radia, to dwa cykaliśmy potwornie schlane zdjęcia na kanapie, powoli pod świadomie czułem że dziewczyny chcę świadomie wydłużyć czas między kolejkami, ale mnie czas naglił i jakby chwilowo zapomniałem, niby gdzie ja się tak spieszę? Olśniło mnie - tuż po ostatniej, ostatniej kropelce wódki liczącej okrągły litr tego wieczora – za godzinę wyjeżdżam, wyjeżdżam jednym samochodem, z dwojgiem, z dwojgiem dorosłych ludzi którzy widząc mój stan poczytalności, mogą bez wahania, nie to co mój krok do domu, bez wahania zostawić mnie z bagażami na zewnątrz i odjechać, odjechać na wspaniałe wakacje. '-O kurwa' – pomyślałem stojąc pod strużką zimnego natrysku, '-Co teraz?', relacje z gąbka osłabione, wychodzenie z brodzika utrudnione, zwykłe wkładanie majtek nadzwyczaj skomplikowane, cholera, jak ja wsiądę do samochodu, i kiedy Kasia z Karoliną beztrosko mogły prowadzić pijackie kroki od krawężnika do krawężnika, ja mobilizowałem wszystkie mięśnie ciała żeby nie rypnąć głową o poddasze Hondy Accord, żeby w końcu i tak później dwa dni chodzić z guzem. I aby było jasne, to niemalże najmocniejsza domówka tych wakacji i nie dlatego że otwiera długo oczekiwanego triumfatora tego lata, od początku do końca ta impreza trzyma Cię w odurzeniu, a jej finał to Nasza towarzyska historia, którą jeszcze nie raz chętnie odgrzejemy spotykając się przy tej czarnej ławie u Karolinki na kwadracie.

Karwia - stara kaszubska wieś rybacka w gminie miejskiej Władysławowo, powiecie puckim, województwie pomorskim. Sąsiaduje z Morzem Bałtyckim.
Położona niedaleko najdalej na północ wysuniętego punktu Polski, jest miejscowością turystyczną słynącą z przepięknej trzykilometrowej piaszczystej plaży, jednej z najszerszych na polskim wybrzeżu. W rejonie Karwi uchodzi do morza niewielka rzeczka Karwianka. Wieś zaopatrzona w liczne prywatne kwatery, pensjonaty i ośrodki wypoczynkowe. Na stałe zamieszkuje ją ok. 350 mieszkańców, w sezonie letnim liczba ta wzrasta do ok. 30-35 tysięcy ludzi.

Jeszcze na początku tego roku zupełnie się tego nie spodziewałem, gdyby ktoś przeczytał mi tę notkę w okolicach marca, uśmiechnął bym się smutno, po czym lekko rozmarzył, aż w końcu od powiedział że to nierealne. A dziś nie dość że retrospektywnie wszystko było na wariackich papierach, nie dość że wakacjował tam jeszcze mój Brat, to dziś okazuje się że szefem wakacji jest Karwia, brawo korona zostaje w tym mieście, ułi.

Karwia 2007 Melanżowy Eden.

Numer (1)JEDEN(1), triumfator, zwycięzca, laureat, bez zbędnego cukierkowania, bo każdy dobry melanż broni się sam. 
I na wstępie słów kilka, na tej trzy kilometrowej plaży raz na kilkadziesiąt lat morze wabi do siebie bardzo cenny Skarb, to żadne tam brylanty czy platyna, ja rok temu ten Skarb znalazłem i zabrałem ze sobą i najcenniejsze w tym Skarbie jest to iż mimo prób i żalu na jakie mnie wystawił, wciąż błyszczy tym samym blaskiem do którego tak się przywiązałem i który pokochałem, jak dobrze znowu móc mieć go przy sobie.
Dobra, bo to nie lovediary, tylko skurwysyński pamiętnik o chlaniu do nieprzytomności, i tak jak w sumie mogliście przeczytać wyżej wszystko zaczyna się w nocy z 17 – 18 lipca, niemal że identycznie jak w roku ubiegłym, już w samochodzie pomyślałem - zgoda, w samochodzie nie myślałem za wiele, poza tym jak szybko przyciąć komarka, bo wódka nieustannie cięła moje białka w najlepsze sprawiając żeby byłem coraz bardziej odległy inteligentnej dyskusji – przebiegła mi koncepcja, aby po odespaniu jakoś dziarsko przywitać starą dobrą mieścinę rybacką.
Mijamy tabliczkę Karwia, wysiadamy z samochodu, trzask, to drzwi, brzdęk, naciskamy klamkę od znajomych rodziców Ewelinki, plum, strzela kapsel zielonego Lecha, gul-gul-gul, pozłacany tlenek wodoru wpływa do mojego żołądka, łagodząc wszelkie objawy nocy poprzedniej ku zdrowiu Karolinki i Kasi, a że dziewcząt mamy dwie, no to i Lechów należało dwoje wypić, jak napisane tak zrobił, i już na Naszej kwaterze (zresztą pięknej, duża przestronna z tarasem [!] i łazienką, w troszkę prostackiej tapecie, ale z mnogą ilością szafek, półek, a nawet... barku) wakacje otworzyłem długim dwugodzinnym snem, bajka jakby powiedział Pan Włodzio i chwilę po drzemce wspólnie dziabnęliśmy po puszce już bardziej wykwintnego chmiel-trunku jakim jest Tyskie i gdy zamoczyłem usta, przypomniał mi się on, Groszek – 80 kilogramów żywej pompy piwnej, laureat najkrótszej 8-nastki roku, a na końcu tryumfator ubiegło rocznego konkursu na najbardziej praktyczny grajdołek plażowy, tak właśnie, prędko maznąłem mu sms-a z pozdrowieniami, i informacja z jaką do mnie zadzwonił może się równać jedynie hektolitr owym kontener owcem rodem z Tych, on też jest w Karwi, ze swoim prywatnym Skarbem, na to ja w te pędy do sklepu, z radości golnąłem sobie jeszcze jednego Tyskacza, no więc półtorej godzinki później na zabójczo klimatycznej kwaterze, z tym boskim zaokrąglonym sufitem, kształtną ławą i na końcu ślicznymi kielonkami pełnymi Absolwenta, ufundowanego przeze mnie, rozsiadaliśmy się i łoiliśmy jak za starych dobrych wczasów. Flaszka pękła w mig, w mig też nagle przypomniała mi się noc poprzednia, cztery piwa w ciągu dnia i kiedy tak sobie ten dzień wspominałem, to nagle o wszystkim zapominałem, wtoczyłem swoje zwłoki na drewniany parkiet i zacząłem dancing tak śmiały, że nawet przestałem troszczyć się o obuwie i wizerunek, upraszczając tej nocy DJ mógł grać wszystko – ja i tak bym tańczył, mógłby to być nawet Biały Miś – ja i tak gubiłbym rytm. I kiedy ogółem, po moim drugim Żywcu z drugiej dniówki, za moimi roztańczonymi plecami podjęto decyzję, o tym że najwyższy czas na kwaterkę, byłem rozżalony, jednak furia i złość w oczach Ewelinki wywołał moją niedyskusyjną aprobatę, co nie zmienia faktu że gibać się nie przestawałem, co innego że nie było muzyki i ciężko było mi przestać z własnej woli, ale jak to świadczy o moim poczuciu rytmu, tym tańczącym krokiem maszerowaliśmy w czwórkę tocząc pijacką (przy najmniej z mojej strony) dyskusję o-byle-czym, oczom Tomka ukazał się piękny przezroczysty materac, no to ja już rwię się do jumania, ale mocny chwyt ze strony mojej Opiekunki i niziutki płotek okazały się fosą nie do przejścia, ale nie ma tego złego... no i leci Tomek, tak więc chwilę później już w piątkę bo i pan Materac się załapał, szybszym krokiem deptaliśmy na kwadraty, nasza paczka lepiła przechodnie spojrzenia, nie wiedzieć czemu, bo kto nie lubi popływać materacem o trzeciej w nocy?

19 lipca przywitałem głęboki ziewem i pytaniem: gdzie jest kac? A że nie był mi on akurat niezbędny, to tuż po śniadanku i porannej toalecie, przydzwoniłem sobie porcję niezbędnych promili. Dzień żył na plaży, a my wtórowaliśmy, wraz z piwkiem, w promieniach słońca, obok moje Kochanie tak pięknie leży że ciężko oderwać gały, to są wakacje! Łyk za tych którzy teraz robią to samo, łyk za tych którzy na szczycie jakiegoś tatrzańskiego pagórka popijają Tatrę, łyk za tych którzy mimo wszystko chleją - choć nie chcą – poza granicami tego horyzontu w który wlepiłem wzrok i łyk za tych którzy przegrywają wakacje harując ciężko na kupno jakiś pierdół, bo nie ma nic bardziej potrzebnego człowiekowi niż urlop, z kobietą, słońcem i tą brązową butelką, zrozum, nie ma. Wieczorem postanowiłem przypomnieć się Tomkowi, oni już dokładnie wiedział o co chodzi, przecież nie chcemy się ustawić na partyjkę w makao, partyjkę to my tego wieczora rozegramy, ja będę walczył z Sobieskim, spróbuje go tak rozgryźć żeby przełknąć, a Tomek będzie trenował na astronautę, w drodze powrotnej będzie walczył z grawitacją. Litr mandarynkowego Sobieskiego, uważałem że to mało, ale mój apetyt zgasł wraz z pierwszym wazonem, byłem na siebie wściekły, ale każda następna miarka wołała o powrót, walczyłem z tym, ale wódki zmęczyłem niewiele, za to piwo w takiej sytuacji działa jak ibuprom: natychmiastowo zwalcza ból, a bóle miałem dwa: a) mało wypiłem b) więcej nie mogłem, ku mojemu smutkowi droga na beachparty była prosta, szedłem równo i mimo największego luzu jakim się prowadziłem, nogi szły tak prosto, tak smutno, bez mocnej bani w głowie, nie mam bani do tańca. Trochę posiliłem się do pląsów, częściej jednak spożywałem Żywca i liczyłem czas do powrotu. Jedyne co mogło w tej chwili poprawić mi nastrój to spacer powrotny z Ewelinką, na kwaterkę wróciłem ze zdecydowanie polepszony nastrojem, bo kto w jej towarzystwie byłby smutny?

Nie chce tutaj kolejny raz czegoś duplikatyzować, tak więc skokiem przez 20-sto lipcowe grillparty, na którym co najwyżej lekko się wstawiłem, poprawiłem soft drinkami i dobiłem piwem już na beachparty, pragnę przejść do finału, pomijając powyższy ranking, aczkolwiek lekko do niego nawiązując 21 lipca przyniósł imprezę tego lata, zaczynamy...
Wraz z godziną jedenastą to była bardzo późna pora jak na pobudkę, kac lichy, ale odczuwalny i wiadomo: śniadanie, toaleta, chwila dla wiadomości, piwo, to swego rodzaju rytuał odprawiany każdego poranka i jedyne co się zmieniało to ilość piw, od jednego do nawet trzech, powiesz, no to faktycznie dużo, ale budząc się jeszcze nie do końca otrząśnięty po czwartej nocy rypania wódy, to myślę że taka ilość wprowadziła by Cię w niemały rausz, tego dnia słońce sprzyjało wybrzeżowi, więc leżaki i koce pod pachę, torebka browarków w rękę i uderzamy na kąpiel słoneczną. Na wieczór obmówiliśmy się z Tomaszem, że przywalimy jakiś większy melanż, grupa miała się powiększyć, więc była nawet okazja, tak więc torebka browarków która zabraliśmy w koce, wydawała mi się opcjonalną porcją, na wdrożenie do nocy, jednak obrót spraw przyniósł masę innych rozwiązań. Tyskaczowi nie mogłem odmówić, robi to zawsze, patrzy tym błagający spojrzeniem kota ze Shreka, a z tym trickiem nie idzie wygrać. Lecz kiedy zawitał Pan Piotr, zrobiło się mniej wesoło, cofnij, wesoło to było bardzo, ale do obiadu, jak się okazało Pan Piotr był tego dnia solenizantem, a że człowiek z niego niezwykle taktowy, przyniósł ze sobą 700 ml czterdziestoprocentówki, moje oczy zabłysły promilami, pomyślałem walnę po brzydylku i z racji świeżo odebranego dowodu, dalej będę mógł cieszyć się słońcem popijając z puchy i matko jeśli to miał być brzydylek, to bałbym się poprosić o brzdyla, na cały kubek miałem pół, to o pół za dużo jak na porcję pod piwko, Panowie wiadomo zachartowani i to jeszcze w sile wieku, a ja laik w dziedzinie alkoholu zaledwie piąty rok w branży, jak się później okazało towarzystwo wzięło mnie za swojego, więc musiałem obrócić po dokładkę i po pierwszej miarce z drugiego flakonu postanowiłem spasować, droga do domu nie dość że się wydłużyła to jeszcze pogięła i pofałdowała, a słońce dokonywało rozbrajania mnie na czynniki pierwsze, muszę przyznać że Ewelinka nie była wniebowzięta widząc mnie w progu, natychmiast zaciągnęła mnie na obiad, po czym ułożyła do snu...
Wstałem, z lekką suszą, ale nie to że chciałem coli, czy herbaty, chciałem wódki, w pokoju nie było nikogo, tylko Ewelinka była w swoim pokoju – łazience, te kobiety, zdążyłem obrócić do sklepu, dwa razy, Nim wspólnie z Dorotą wy powiedziały: 'No idziemy?!' O jak dobrze szło mi się na tę kwaterę nastrój miałem szampański w rączce dyndało pół absolwenta, na górze drugie tyle, plus resztki mandarynkówki, do tego wachlarz tuziia Tigerów, reasumując to było niemal że 1400ml gorzały, to jak 600 i 900, bez zer to jak 6 i 9 tyle że w pozycji 6-9 szczyt może trwać góra 10 sekund, a w kombinacji z zerami całą noc. Tej nocy mieliśmy wreszcie muzyczkę i w tej sytuacji ten Heineken wydawał mi się zupełnie zbędny, ale te kobiety, skoro nie było już co pić na kwadracie, trzeba było w drodze na plaże zahaczyć o sklep, zakupiliśmy tam około piętnastu softów, ja wziąłem cztery, gdyż moja kobieta była nieziemsko dobroduszna i się podzieliła, reszta to w sumie nie wiem, Dorota dziabnęła dwa, Sławek chyba również, Groszek miał przez chwilę cztery to jednego stukł, no i Ewelinki po jednym, jeśli się pomyliłem to wybaczcie, po prostu było ciemno, wydoiliśmy ekspresowo te alko-soczki i zorganizowaliśmy grupowe oddawanie moczu, a chwilę później wszyscy zawirowali się w harmonii bassu, drumu i tłoku, podczas Naszych wygibusów, stoczyliśmy z Tomaszem niemal że walkę, ale dzieciaki usłyszały że reprezentujemy Teofilów, więc zawinęły szare ogony i prysnęły w otchłań clubbingu, mnie było mało, mało alkoholu i mało energicznej muzyki, więc zabrałem Groszka pieprznęliśmy najbardziej gorącą dedykacje na wybrzeżu (Hardcore Vibes synu!) i stuknęliśmy po browarku i tu zaczynają się jaja, ony browarek zmógł mnie do tego stopnia, aż usiadłem, po mojej prawicy siedział Sławek, a po lewicy rastamani, i choć ciągle piłem to chciałem sobie jeszcze zapalić, tak po prostu wznieść się na wyżyny mojego odurzenia, ulecieć i pofrunąłem, doleciałem aż do brzegu i wtedy skojarzyłem że mam lęk wysokości, a że byłem tak wysoko to aż oddałem nadmiar alkoholu, oddałem do morza niezłą dawkę promili i tak myślę że jeśli raz dziennie ktoś idzie w moje ślady, to ten Bałtyk musi już być nieźle napierdolony! Rastamani zamiast baczką, uraczyli mnie Ginem, bekało mi się po Nim całą drogę powrotną, przy najmniej tak twierdzi moja Patronka, na ławce bekło mi się tak fest i chyba po raz ostatni bo w raz z bekiem pozbyłem się tego wstrętnego ziołowego smaczku, kołysałem się na boki, nie mówiłem za wiele, przegrałem w tej batalii, ale nie ma się czego wstydzić, przegrać z taką ilością alkoholu to jak przegrać z Brazylią, zostaje zawsze szacunek – za grę do końca!

* TB * ARTD * KC4EVER *

Pozdrowienia dla wszystkich mających swój udział w tej notce, w dedykacji ciężko pracującym abstynentom, którzy swoje wakacje przegrali w obozie pracy. Niech żyje melanż! Po-po-po! 

czwartek, 28 czerwca 2007

Uniejów na długo popamięta ten weekend

Ostatnimi notkami mam problem ze wstępem, chociaż i zdarzają się takie gdzie nie bardzo jest co napisać w zakończeniu, nie sposób nie wspomnieć o tych gdzie kompletnie brak mi pomysłu na opisanie głównego wątku, gdyż w skali pozostałych wpisów zakrawałoby to na duplikat i trzeba na siłę główkować jak ocalić jakiś melanż, całe szczęście, że tym razem nad ostatnim nie będę musiał się kompletnie głowić...

Kiedy biały wysoki PKS Turek zajechał pod przystanek, a jego kierowca pobrał od Nas biletową wpłatę, zasiedliśmy na szarym końcu, mocnym chwytem złapaliśmy za butelki i powolutku 5,6% z brąz karafki Książęcych Browarów Tyskie wpływało w krwiobieg, z Nielatem mieliśmy tyle do opowiadania, iż czas podróży był właściwie nieodczuwalny, kiedy już minęliśmy miasto, przemierzyliśmy centrum, trafiając pod zieloną bramę, rzuciliśmy bagażami i wnet świsnęliśmy do sklepu: Nasza amunicja,dynamit - 0.5 Gorzka z miętką, i oręż 10 Tyskaczy, dwójka z pocisków nie mogła wytrzymać i wystrzeliła krótko po powrocie, poprzez kolację, przeszliśmy do wieczornego montażu semtex na Nasze białka, dajemy sporo czasu do wybuchu, w międzyczasie huczy muzyka, nie zapominamy o wspomnieniach które trzeba odświeżyć, do wymiany poglądów polityczny i społecznych, a ostatnie miarki przyspieszają zegary do wybuchu. 'Ja już tej ostatniej nie pije' – oświadczenie Nielata, było chyba lękiem przed siłą rażenia tego procentowego trój nitrotoluenu; 'Proszę Piotr, ostatnia, nic nie może zostać'; obyło się bez ambitnego toastu 'Zdrowie!' i trzasnęliśmy, to odpaliło wybuch, bum, czujesz delikatną miętkę w gardle, wódka wpada do żołądka, wyrazy przestają być wyrazami, a zmazami wyrazopodobnymi, Nielat ciężko pacnął na łóżko, Jego kontakt ze mną urwał się już trwale, zamoczyłem usta w mocnym Lechu, kilka głębszych chałstów, sprawiło natężenie wybuchu, tak myślę że ten ostatni musiał mnie poważnie ranić, do tego stopnia, że za cholerę nie mogę przypomnieć sobie jak bardzo, następuje trzeci bum...

Obudziły mnie telefon, dzwoniły na przemian (najczęściej wielu ciocią, babcią, nawet matką przypomina się o Tobie – kiedy śpisz), łóżko Nielata było puste, na oknach pływały stróżki deszczu, a bębniąca mrzawka w symbiozie z bólem głowy imaginowała gradobicie, nadszedł Nielat wiercił się po chałupce niczym pęcherz powietrza w butelce piwa przechylanej z lewa, do prawa, ja przysnąłem w nadziei spauperyzowania boleści okolic czaszki,gdy już na stałe zerwaliśmy się do lodówki po Tyskie, zegar puknął wskazówkę na drugą i tutaj na dobrą sprawę przejdziemy do drugiej doby wczasowo-melanżowej.

Spacer z Tyśką, aby odebrać przyjezdnych (Marka, Darię, Guńke i Przemyka ; )), był próbą zrekonstruowania wczorajszych wydarzeń, kiedy już - w lekkiej rozsypce – lecz dotarli wszyscy, należało importować z pobliskiego sklepu potężne pokłady chmielu, importerem głównym oczywiście producent z Tych, bilansując to beczka browaru na głowę i nazwałbym to długo oczekiwanym głębokim oddechem A.R.T.D.
Grill zaczął się od, no piw, no śmiechów i non-stop grającej muzyki, przyjąłem kiełbaskę i w fazie trzeciego, tudzież czwartego piwa rozpoczęliśmy festiwalu żartów, docinek, wszystko w atmosferze... o jakiej wszystkie grille na świecie mogą pomarzyć! I gdy siedzenie przy stole, lekko Nam się znudziło wyszliśmy na podbój, jak się okazuje wciąż wiejskiej drogi, nasz wypad przeszkadzał dosłownie wszystkim psom, a w szczególności jednemu, a jeszcze bardziej suce 'Gabryśce' i niby ładne imię, a prowadza się z bucami, prawdo podobnie panowie z czarnego Golfa II rocznik 85' szukali... wrażeń „Który to kurwa, no pytam?”, ale kolega buca, niewiele mniejszy buc - „Żeby to było ostatni raz”, ostudził zapał >i>kochankawszystkichpsówdrogipolnej, wsiadł ponownie i odjechał, co spotkało się raczej z uśmiechami na Naszej mordzie, nie mogłem się powstrzymać żeby przeprosić później Gabryśkę „GABRYŚKA ROBI LACHY SIALALALA”, i albo przyjęła albo ten lśniący od wbić w karoserii Golf umarł w trakcie pościgu...
Nevermind, w drodze powrotnej, zaczepiliśmy na pewniaka (bo kundelek był za siatką) jeszcze jednego futrzaka po czym chwilę później Piotr zareagował hasłem „Ciiii, on ma dziure”, zarechotałem bo to w końcu mogła być koleżanka Gabryśki – po płci, ale Nielat miał na myśli dużą szczelinę w Jego ogrodzeniu, a nie brak siusiaka, dobrze że do bramy mieliśmy parę kroków... 
Kiedy Nasz kompania psy-strasząca wróciła nie pogryziona, lekko się zwężając (niektórzy Nas opuścili), przyszedł czas, no na piwa, no na śmiechy i na non-stop puszczane 'umcy-umcy', ale przy szóstym, tudzież siódmym piwie, rozpoczęliśmy przebierkę, chłopaki zamienili się ciuchami, mnie została Daria, gdybyście widzieli jak sexy wyglądałem w tej czerwień koszulce w groszki, po czym rypnąłem mały striptiz, najwyższy czas był zajrzeć co słychać w chatce, tam pozostał ostatni Tyski, myślałem że z radości zadzwonię do matki, jak wykukałem że to mój, odstrzeliłem kapsel i myślałem: Nielat zgrywa się z tym kimaniem, że niby foch, że go nie częstuje bronksem, no trudno, szło opornie mi to przez gardło „Nielat, chcesz browar?” Na to on z głosem... dziwnie przypominającym wczorajszą zabawę z semtex em „Daj mi spoookóój”. Obok łóżka postawił sobie połówkę jego ostatniego dobijacza, nie pozwoliłem aby się zmarnował, tej nocy, po beczce piwa – tak - byłem w stanie prze prowadzić jeszcze higienę osobistą (no bo przecież nie Nielatowi ;) ), po walce z miską padłem na wersalkę i około minuty zatrzymywałem śmigło, na którym zgrywus umysł mnie usadził, lecz kiedy ono się zatrzymało, nie wiem, zasnąłem.

Zbudził mnie harmider, rzuciłem się na telefon, w sumie to on zawsze mnie wybudza, tam była ta sama sprośna tapeta, bez połączeń i nowych wiadomości, a w prawym dolnym roku, już lekko startego ekranu – 07:12 i się przeraziłem, no nic tylko bucom się przypomniało o moich nocnych powinszowaniach dla ich ladyGabriella, albo ten futrzasty wilk skumał jak Nielat pojechał mu z tą dziurą, ale nie... To tylko Marek z Darią ; ), ach ta młodzież, ile oni mają sił... ; ) żeby tak wcześnie wstać na Busa do domu : ).
Moja druga pobudka miała miejsce już z o niebo bardziej przyzwoitą godziną, o kacu mowy nie być mogło, w końcu jeszcze stało pół Tyskacza, ogarnęliśmy barłoż, zjedliśmy porządne śniadanko, zdaliśmy puste butelki, a za zwroty kupiliśmy nowe, lecz pełne, wyszło po półtora Tyskiego plus chipsy, no bo głupio tak ciągle alkohol kupować, spożyliśmy i zjedliśmy, zamknęliśmy, wyjechaliśmy.

I niby koniec taki prosty, ale tak ciężko piszę się na przemian klaszcząc temu wypadowi, myślę, że Uniejów na długo popamięta ten weekend, kiedy w te niedziele każdy z pilnujących gospodarstw azor, burek, czy gabrysia obudzi się z chrypą po całonocnym ujadaniu, i gdyby zestawić wszelkie melanże tutaj, na tej mojej działce, to chyba nie ma wątpliwości kto pierdolną koronę Splashowi 2005, lecz ja Was proszę nie osiądźmy na laurach, przed Nami dwa miesiące zasłużonego urlopu :)

Pozdrowienia dla obecnych. Szczere podziękowania.


„...dla przyjaciół z Łodzi, dla całego łódzkiego, Głowna, Grotnik...” - chujwiecoalewyjebane ;)

czwartek, 31 maja 2007

Ostatnie 21 dni z melanżowicza-imprezowicza

Upalny dzień, sosnowe bez papierkowe biurko i mrugające kolory monitora, po lewej stronie na skraju pulpitu stoi wysoka butelka z herbem re prezentującym Tyskich Braci, tuż obok spoczywa łokieć podpierający czoło – wyraźnie ciężkie tego dnia, wewnątrz czoła, na miliardach tych cienkich lini przechodzących po całym mózgu pędzą wspomnienia trzech tygodni, najwyższy czas dać im wolność, blog jest głodny imprez...

Tam u góry, to oczywiście ja, może przesadziłem pół mnie, ostatnie 21 dni z melanżowicza-imprezowicza, bliżej mi do pijaka-melanżowicza, i w głębi mojego life, nic nie służy tym notorycznym libacjom, a ja dopiero dziś postanowiłem zrobić przerwę.

Nie bardzo jest sens, nie to żeby brakło tu chęci, lecz nie bardzo jest potrzeba powtarzać tutaj powiedzmy prostą scenę ubiegłych już wieczorów: Cześć, słuchaj – i tutaj mamy zazwyczaj kilka opcji i taka najbardziej podstawowa – jesteś w domu, wychodzisz? – to jest tak zwana, nie zapowiadająca niczego groźnego, gorzej gdy – słuchaj, co powiesz na bilard? – ta już raczej mówi dużo więcej o najbliższych godzinach, jest jeszcze najmniej 'owijającawbawełne' – pijesz wódkę/jarasz coś? Selektywnie mówią to różne strony mojej klastry koleżeńskiej, najczęściej zgadzam się, lub tłumacze się jakimś sprawami wyższej rangi. I tutaj a' propos ostatnich tygodni, żadne wymówki, ani sprawy wyższej rangi do głowy za cholerę mi nie przychodził, ofert było sporo i każda pachniała alkoholem, każdą przyjąłem. Następnie dochodzi do omówienia miejsca i godziny, po czym spotkanie najczęściej obejmuje – ławkę bądź lokal – i stamtąd najczęściej kierujemy się – do klubu, stacji, sklepu, dilera.
I ten jakżesz nudny punkt programu pijackiego powtarzał się w moich ostatnich trzech tygodniach nadzwyczaj często, nie ma mowy o maratonie, tymbardziej o rekordzie, gdyż miałem w nim normalne przerwy, spowodowane szkołą, bywało dwa dni odpoczynku i trzy dni gazu, no i odwrotnie, potwornie schlałem się podczas Dni Łodzi, mieliśmy śmiertelne pompy na BeachParty w Cubie, kiedy po połówce Gorzkiej-Żołądkowej Miętowej tańczyliśmy na piachu pod parasolami słonecznymi, równie fruwająco było na urodzinach ojca, podczas mojej pracy-nocnejna stukałem się na przemian trawką z piwkami, duszkiem ciągałem z butelkipo drugiej bramce dla Milanu, dnia następnego krążyłem po projekcie z nowym Tyskim, żeby dnia następnego uderzyć po dwa na ławce z Karolinką, gdy po siedmiu piwach i połówce wódki zaczynałem się telefonicznie rozwodzić podczas grill-party – uznałem że najwyższy czas iść spać, a rano znowu krążyłem z Tyskim, tym razem po działce, na ten szalony tryb życia, przemieliłem szereg martwych króli, na papierkach widniały różne sylwetki, nie miało to znaczenia, kiedy rozbudzone kubki smakowe tak kochają chmiel – jesteś bez szans.

Na koniec festiwalu tych po pijawek, melanży, normalnych imprez, które strywializowały się trwale, odbywają się w coraz wyższych częstotliowściach, że prowadzenie tego melanż-pamiętnika w pełnej trzeźwości umysłu to kompletna abstrakcja, pragnę pochwalić się statystyką moje 21 dni pochłonęło jakieś 30 Tyskaczy, oraz z trzy litry czystej wódki, to już nie melanż, to pijaństwo, a przede mną jeszcze tyle słonecznych wakacyjnych dni, jeszcze nie żegnam się na wakacje, jeszcze nim z kalendarza sfrunie 21 czerwca szykuje się tutaj kilka poważnych bib.


„...Królewskie na wieczór, księżniczkę na życie, martwych króli na jutro żeby mieć czym bulić za gówno...” - Reno

wtorek, 8 maja 2007

Osiemnaście lat, pełnej 'la vida loca'

Osiemnaście lat, pełnej 'la vida loca', te osiemnaście to jakieś 2 razy mniej, niż dotychczas zdążyłem litrów czystego etylu ugościć w żołądku, a 18 razy więcej stłuczonych butelek po piwie, mówią po osiemnastce to już z górki, a mnie bardziej pasowałoby coś hydro podobnego, gdyż mnie raczej synomizuje się – popłynę.
Mam niezły kąt okiem wokół, na co najmniej 18 różnych gatunków charakteru, jedni tracą młodość przy książkach, drudzy tracą szanse już w młodości na lepszą starość, zastanawiam się do której skrajności mi bliżej, imałem się wielu poważnych imprez, kłopotliwych kłopotów, a także spraw odgórnie śmierdzących bez wąchania, ale pamiętałem też o książce, pilnowania klasy z rocznikiem, kiedy zewsząd mam takie przypadki, że łatwo mogłoby mi się to pomylić, nie mam czego żałować, przez pięć ostatnich lat żyłem w pompie, korku i szkolnej ławce, mam się za przykład tego, który wyważył racjonalność - z szaleństwem, pierdolić model życia nastolatka, jesteśmy zupełnie nowym modelem, tylko modelem, bo do wzorca brakuje Nam jakieś 0.5L mniej na każdej imprezie.
Chciałem wstawić tutaj notkę życia, ale najlepszy linijki poszły na Karwie, piszę to na naprawdę mocnym kacu, wybaczcie błędy logiczne i składnie, nie mogę czekać, bo ten materiał muszę zkronikować na bierząco.
Byłbym pominął - specjalnie dla tych, przyszłościowo, ku przestrodze pouczania mnie i takich jak ja, dekalog mojej melanżowej działalności, moja jedyna religia, mój dorobek, moje doświadczenie, mój skarb.

Wszystko zaczyna się w GKO, takiej sali dla imprez gdzie rzeźnikiem na parkiecie od kilkunastu lat jest 'Jesteś Szalona', śpiewane przez krępawą kobitkę o grubej kości, jak pierwsze koperty wręczane mi raz po raz od rodziny, obiad i miarka za prawo jazdy, później żeby nie jeździł za szybko, to poszły szybkie z dziadkami, kiedy prędkość trochę naginała przepisy wystawione od ojca, poszedłem hamować na parkiecie.

1. Zabawa. Czas, czas, czas, pijackie doświadczenie, w odróżnieniu od tych, którzy swym mały mądrym paluszkiem wytykają mnie od degenerata, nauczył mnie dystansu, potrafię odnaleźć się w każdym miejscu, towarzystwie i chwili, alkohol nauczył mnie luzować, balować... i tańczyć ; )

Nie żeby ten balet był melanżem roku, ale warto wyświetlić go dla pełnego obrazu mojego maratonu...
W niedziele obudziłem się o rok starszy, to fatalnie, ale już koniec z proszeniem lumpów o flaszkę, dzwonienia do starszych kolegów, kłamania:'na impreze nie biorę dokumentów', cholernie przyzwyczaiłem się do tego szczeniactwa, myślę że będę tęsknił.

2. Wspomnienia. Po przeciwnej stronie światopoglądów od tych konserwatywnych mędrków, alkohol i impreza dają mi bogactwo wspomnień, których nie wytworzą Wam książki, podarują Wam wybranki życia w kwiecie młodości, tego przykładne życie prawione rodem z ambony Wam nie dostarczy.

W niedzielny wieczór postanowiłem oznajmić to najbliższemu gronu, użyłem do tego trzy razy pół z fabryki PietrAunt Co; do tego kubki, ławki w Jordanku, pękło w moment, a G***y rozszalał się konkretnie: 'prysnął bo mu trysnął', 'ale mnie komar uuuuupierdoooolił, to wiecie co on się musiał najebać...'; tego było więcej, a Nam gęby szczerzyły się, jak psom z działek obok - rozdrażnionych przez hałas, półtora litra bajzlu tego wieczoru to był początek, wraz z G*****m przy przypłynął drugi litr i z dwa sześciopaki browarów i powoli zmierzaliśmy ku końcowi, chlanie przeniosło się do klatki i tam się skończyło, wyprosiłem gości z klatkowskiej i zmęczony usiadłem na schodach, z mojej prawej kieszeni coś wy turlało się na schody – zielony Lech, nie mogłem go odmówić skoro sam wprasza się na impreze, piłem go dobre 15 minut, ale trudno powiedzieć ile było to dokładnie, problemem było dźwignąć się po tym chmielu, usadziłem Leszka, mocnym chwytem (trzy razy) łapałem poręcz, zgrywusce zachciało się żartów, gdy już odbiłem się ze schodów pożegnałem kolegę i udałem się w proces trzeźwienia.

3. Używki – Bajzel. Naprzeciw cieście babuni, herbatki z owoców leśnych i wspólnym śniadaniu coniedziela tuż przed nauką, poznałem energie prochu, banie piguły, chill-outu trawki, smak wielu wódek od górnych półek, po te które leżą w lodówkach melin, o których straszliwych konsekwencjach zażycia czytaliście tylko w lekturach od biologi – jak widać idzie przeżyć.

Proces trzeźwienia okazał się zbyt krótki, toteż rankiem czułem jeszcze w głowie szum procentów, z szumu, zrobił się tępy hałas łupiący mnie trwale po mózgu, latając po nerwach, synapsach, szalejący w obrębie mojej czaszki tak szybko i donośnie, iż musiałem to powstrzymać – 4 ibupromy max, to jeszcze na tego wariata było mało, dopiero wieczorna fifka + trzy Tyskacze wyciszyły hałas do melodii, melodii jaką daje odużenie.

4. Zatrucie alkoholowe – kacWbrew Waszej migrenie i bólu oczu od zapachu i małych literek w pozycji biblio graficznej, ja rankiem potrafiłem wstać ledwo widząc, a wyostrzenie nozdrzy niosące woń śniadania przywoływała torsje, jest się czym chwalić, skądże, ból ten sam, przypomnę o neutralizacji stresu w przypadku częstych, dobrych melanży... To może być sposób na nerwy przed sprawdzianem, Móżdzyczki.

Pierwszy maja, poza Świętem Pracy, od dwóch lat to również dzień wstąpienienia Polski do Unii Europejskiej, a z tym liczy się tyle wątków, co znajomych uciekło mi na wyspy, więc większą możność umysłu skoncentrowałem na tych których sidła lepszego życia, przykryte są tańszym i szerzej dostępnym alkoholem. Na Żaby i Maryśki urodziny, trafiłem do 2Face po wcześniejszym kopceniu blantów i browarem z Groszkiem...

2Face – jest małą słynącą z cotygodnoiowych imprez drumowych piwnicą jednej z kamienic powszechnie znanej Piotrkowskiej, ma dwie izby, kwadratową i bardziej pociągłą, jest lokalem wodzącym mi na pamięć Lokomotywę 2, bo i klub niniejszej zabawy - zapomniał o ciekawej estetyce.

5. Kluby. Zwiedziliście wiele klas, szkół, księgarni, restauracji, teatrów, może nawet wystaw, jeżeli chodzi o abstrakcje - widziałem ją w sedesach wielu lokali, niezłe sztuki widziałem na niejednym parkiecie, dużo przeczytałem ostrzeżeń i złotych myśli czekając na drinka i na podniebienu poczułem dynamikę wielu imprez, żywiołowość groma klubów, gust kultury seksu, dragu i alkoholu - odór gorszego, ale nocnego życia.

W krwi pływała mi jeszcze sobotnia wódka, a tutaj stała już nowa 0.7L czystego Absolwenta, ufundowanego przez Jeża jako prezent dla Nas, na jego rocznice urodzin, z braku kielonków – dobry kufel, z braku popity – dobre piwo, z braku pieniędzy – pyszna pięć dziesiątka, z braku odpoczynku i dobrego snu – solidna odcinka. 
Po dwóch setkach, plus dwa razy pięćdziesiąt, stale podlewanych browarem, wylądowałem w miejscu gdzie już niedziele o mal nie skończyłem, w klopie, tutaj film rwie mi się, aż do wyjścia z roztańczonego podziemia, wyjść pomogła mi bramka, a dojść do domu Kasia z Karolinką, do domu wszedłem już o własnych siłach, lecz zabrakło mi jej na rozebranie się, zasnąłem jak dziecko po dniu w Disneylandzie – w moment.

6. Zerwany film – odcinka. Wstyd? Wasza jedyna odcinka spotkała Was podczas gorączki w anginie, ja choruje od tygodni co tydzień, przez tydzień wypierając się następnej, to chore, dla mnie to głęboki powiew życia, dla Was głęboka czerwień na bladych policzkach.

Ten środowy poranek, był dla mnie najtrudniejszy, gdyż trudno było mi przypomnieć sobie wiele rzeczy, czym prędzej poderwałem się pod prysznic, byłem jeszcze dobrze nawalony, nie miałem ochoty na posiłek, pojechałem szukać telefonu, przeprosin i łyku powietrza - wszystko znalazłem. Zapakowałem bagaże, wysmażyłem płytę i ruszyłem w dalsze dzieje tej notki...

7. Kłopoty. Wielokrotnie je miewałem, w porównaniu do znajomych, przydarzają mnie się rzadziej, aczkolwiek nie sposób ich pominąć, też je macie, przed i po klasówce, zgubienia notatki, lub zgrozo podebraniu mamie złotówki na ksero.

Stary Opel Astra, stał na rogu asfaltu z boiskiem mojej Szkoły Podstawowej, na jego karoserii opierał się G****i pogwizdując wesoło, fotel kierowcy zajmował Jego brat, a my czekaliśmy na wódkę i G***ego, bałem się podróży samochodem, może nie tyle ja, co mój żołądek, przejechaliśmy w tempie odlotu mojej poprzedniej imprezy – błyskawicznie.
Wystarczyło jedno Tyskie, ażebym obudził się z letargu, drugie rozweselające mój ponury nastrój i pierwsza miarka przepalanki własnej produkcji, obawialiśmy się jej słodyczy tymczasem ta wódka smakowała bardzo zwyczajnie, czyli kiepsko, cóż, ważna jest możliwości jej posiadania, rozlaliśmy połówkę i ponownie wybraliśmy się na miasto i wtem humoru osiągnął odpowiedni pułap, spacer przebiegał pod patronatem Tyskiego – w moim przypadku, a chłopaków – Lecha, powróciliśmy na działkę przechodząc do konkretów do litrowej butelki mocnej czterdziestoprocentówki, podczas tej libacji, śpiewom i wrzaskom nie było końca, boombox huczał w opcji 'sąsiadauwagnawetnieusłyszysz', w domku melanżu już nie szło dokończyć mimo, iż litr pękł, w gotowości stał już drugi, G****i wyłapał odcinkę i miskę, a G***y nie pozwalał mu zasnąć, z tejże komedii rodziła się burza wrzasków i ryczenia śmiechem, aż w końcu nie wiedzieć kiedy - światła zagasły.

8. Żyganie. Kilka lat ćwiczeń, praktyk i treningu dają dziś owoc rzadkości tego ceremoniału, nie zapominam o latach kiedy wymiotowanie kończyło impreze, choćby chwila jej zakończenia dawno powinna minąć, mam to wkalkulowane w każdy wypad na miasto czy plener.

Poranek powitałem , o dziwo poranek do trudnych nie należał, być może dlatego, że czułem się niewiele trzeźwiejszy, niżeli dziewięć godzin wcześniej, gdy prychałem w lustro, widziałem jakby krzywy grymas na jego wyimaginowej twarzy mówiąc – piłeś, pijaku! No, nie tylko wczoraj i nie tylko od trzech dni, właśnie stuknął mi szósty dzień w moim urodzinowym 'pochlaj-maratonie', zdałem sobie sprawę, kurwa, to mój absolutny rekord, od kiedy wszedłem w dorosłe życie, nawet raza nie dane było mi smakować go na trzeźwo, ta intencjonalność pod budziła moją konstrukcją, aż smutno padłem na leżak - łykając słońce, kilkanaście setów w badmintona, krocie meczy w Pegazusowego Soccera, dwa obiady, kilkadziesiąt odsłuchań Celebrate The Summer, You're My Angel i Lalala Girlpóźniej po raz kolejny rozpalaliśmy grilla, sączyłem drugie Tyskie i łyknęliśmy po pierwszej miarce ze świeżo napoczętej wódki, przybył Ś*****k – jako gość, melanż wystartował z mocą tej pięćdziesięcio-procentóweczki, mimo krążącego paliwa opałowego w krwiobiegu wspólnie poczuliśmy chłód, więc najwyższy czas podłączyć Pegazusa, boomboxa, stolik z wazonami i wódzitsu aby rozegrać turniej Soccera, kiedy litr się skończył, zaproszony wyżygał, turniej przerwał, a druga flaszka stanęła na stole, rozpoczęliśmy uniejowską Szanse na Sukces, byłem głównym wokalistą do momentu jak G***y dostał występ: 'Dajcie mnie tu dziwki' i skakał impro wizując ostry seks po sprężynującej polówce, ja po zetknięciu z łóżkiem byłem potężnie śpiący, a chłopaki po Tigerach energii mieli nadmiar, to innym spać już niechętnie dawali: 'Pal pizdę, frajerze, łłłaaaaaaaa!' moja riposta na zaczepki Marcina, a późniejszy gryps melanżu, przez serenadę wrzasków i koncertu wycia śmiechem, zasnęliśmy w błogostanie.

9. Zrycie. Przy tym punkcie uśmiecham się promieniście i pokazuje Wam fuckersa Mędrki, przez lata życia na imprezie moja osobowość poznała dystans, luz i pojebane poczucie humoru, Tobie brakuje nawet ostatniego i to przed 'poczucie', śmieszy Cię Maraton Uśmiechu, żarty o dziwkach i pedofilstwie gorszą, bawisz się dobrze przed komputerem, a my sypiąć bzdury na melanżach, u Was biurka pełne w papierach, u Nas papiery na biurkach psychologów.

Poranek przywitałem podwójnym Lechem, jebać zakaz klinowania, musiałem okiełznać drganie łap, przez te delirium nie mogłem osłodzić mięty, doszło do problemów przy pisaniu smsa, nadeszło prasowanie czasu, ból nerek, a na koniec zapaść trzustki, konieczny był powrót do domu, absolutnie zakazany kolejny flirt z wódką, nie wspominając o króciutkim romansie z Tysią, albo Lesławą, powrót dzień wcześniej był dla mnie bardziej bolesny - niż kłucie w lewej stronie brzucha.

10. Choroby. Wiem, nie jestem już tak zdrowy jak przed pierwszą połówką, picie, palenie, ćpanie niosą schorzenia, lecz pamiętajcie Mądrusie, wszyscy kiedyś padniemy, może nawet jutro, i wtem zestawiom Nas, Wy jeszcze bez doktoratów, a ja nic... i tylko w garści szalone życie pełne wrażeń pojebanego melanżowicza.

Moje śnięte wejście w dorosłość, brawo, nie zakończę tej notki błyskotliwą refleksją, przepiłem bystrość gdzieś w toastach, nie okrągła osiemnastka w metryce mnie zmieniła, zmieniła mnie Majówka w Uniejowie 07', od dziś moja melanżowa kariera dzieli się na wszystko przed... i po tych wakacjach.

ALWAYS READY TO DIE!

piątek, 13 kwietnia 2007

Zestawmy ze sobą dwie, aż dwie kwadratówki

Domówka, prywatka, impreza na kwadracie, zawsze i już na zawsze, będzie ligę, o ile nie więcej, bardziej bujającym i bardziej melanżowy modelem zabawy, wszystko trzyma się w spójnej konsystencji na przemian mieszanej ze znajomymi i nowo poznanymi, których wkrótce i tak potraktujesz jak swoich, zapamiętaj domówka jest szefem imprez.

Zestawmy ze sobą dwie, aż dwie kwadratówki, które w czasie Świąt Wielkanocy miały miejsce.

Na pierwszej gościł Nas G****i, w swojej pół-willi, 2 litry bajzlu made by Pietr's Aunt, K***r i gospodarz, cztery ławki, kubki plastik i chłodna meta, dla kontrastu w parterowym mieszkaniu A*i, mieliśmy 5 litrów bajzlu, dwa razy więcej osób, szklaneczki, płonące wiadra i najbardziej sztywne grono osób, jakie ulepić można!

Obie te imprezy miały charakterystyczny przebieg, rozpierdziel w porządku picia, jak w 0.5 metowej flaszki, każdy pił ze sobą, jedni oglądali TV, co poniektórzy zaczynali gibać, szukać zaczepki w ekipie przyjezdnych, bądź zasypiać, jedyną harmonią było widniejące denko w górze, następnie lekkie przechylanie kubka i głęboki wydech z kwaśną miną.

W przeciągu obu tych imprez, działo się tak dużo, iż z powodu tego natłoku zdarzeń w głowie zaszumiało mi do tego stopnia, że trzeba było mi wiele wydarzeń przywodzić na pamięć, po obu z nich wracałem tym samym pełznących krokiem i tak samo za każdym razem krótko cieszyłem się wódką w żołądku, aż pragnąłem ją wyrzucić – lecz ugościłem ją do uleżenia.

Po obu miałem kaca, który objawiał się piekielnie piekącym bólem głowy, piekielną suszą i pieścił myśli retrospekcjami z piekła rodem. Oba kace miały nickname 'Szatan'

Na jednej ubrałem buty - jednego kolegi, jednego swojego - na spacer, jeszcze byłem w stanie ocenić te sytuacje i wrócić z powrotem, aby wymienić obuwie, ale w stanie kiepskim byłem w chwili wysłania mamie smsa 'co Ty pije na umór, przed Nami jeszcze litr dobrej zabawy', rankiem marzyłem żeby jej refleksją po odczytaniu tej wiadomości było: „Chociaż nie wylewa za kołnież”.
Taak.
Podczas drugiej kolega, który zgubił tempo, dziś ma ksywkę 'półbrew'. I to będziemy pamiętać długo, ale to nie było śmieszne, nie. Wstyd ;-).

A.R.T.D
Jebie pantofli.
: )

„...moja krew kocha procent, te alkohole mam po nich moce jak klocek na anapolonie...” - Smark (BRDSRC)