czwartek, 27 czerwca 2013

Trzymaj się

W pierwszej fazie pisania miało być normalnie i powrót do kanonu twórczości, czyli ile, co i gdzie spożyłem alkoholu w jak doborowym towarzystwie. Później mój uśpiony introwertyk, lekko się przebudził i pod jego presją miałem stworzyć niebanalne, ale ckliwe i wzruszające 'resume' dla wielu spraw, które niewątpliwe ostatnio – a nawet mniemam, że życiowo – spierdoliłem. Usiadłem tutaj po raz trzeci i postanowiłem napisać szczerze, gorzko i znowu trochę na pożegnanie.

Dawno temu usiadłem do takiej notki, pełnej frustracji, ale też zajebistej energii i woli odwrócenia wszystkiego jeszcze na swoje, krótko po tym osiągnąłem w mniejszym, bądź większym stopniu grono tamtych postulatów. Dziś wołam do siebie, Bartek, kurwa, weź to sobie przypomnij! Ale nie działa, morał jest zwykle jak w tych dennych dowcipach o łotewskich chłopach. Z nadzieją, że za kilka dni nie będę - jak internet o tych żartach – pamiętał. Chciałem być kiedyś skurwysynem, dosłownie, być takim zmrożonym chujem i jeszcze śmiać się wesoło upity ponczem. I kiedy naprawdę bez problemu i większych analiz mógłbym tak o sobie powiedzieć, to wolałbym, żeby z tych aspiracji pozostało tylko zmrożenie. No i poncz.

Nie ma już na moim zegarku godziny trzynastej. Wybija znacznie wcześniej, jak w zeszłą sobotę. O jakiś tam sokach i kąpielach to już nawet nie jestem godzien porównań rzeźbić. Nie wiem jak wróciłem z piątku, bo piątek był właśnie przed sobotą, przed kolejną niedzielą, a tym tygodniu nawet i poniedziałkiem.

Nie mam obecnie nic do swojej pracy, nie wkurwia mnie tak jak poprzednia, chociaż jestem uprzednio pewien, że ten dzień nadejdzie i zamieni się w lata. Co dla ludzi, już w poniedziałek myślących o weekendzie, jest rzeczą naturalną. Praca, cóż, to nie mój żywioł. Więc żwawo wyskoczyłem z niej w piątek. Zatrudnienie i obecność w nim, na miejscu sprawia, że zaziewuję niemal cały pokój. Zamyślam się, często wstaję, że niby w szafie właśnie odnalazłem błyskotliwie jakiś bubel do pilnej reanimacji i interwencji w ważnym programie. Nie. Robię wszystko, byleby nie zasnąć, miejsce harówy wysysa ze mnie resztki energii. Dopiero gdy z rozhuśtaną, lekką już, torbą opuszczam portiernie, do uszy doleci mocny bit, czuję się jakbym w kieszeni miał już moją ulubioną torbę i po drodze schodami w dół zrobił z niej użytek.
Do rzeczy. Stąd zwykle poleciałbym na obiad do największej strefy obiadowej w Łodzi. Ale dziś miałem jeść później, gdyż Nielat oznajmił: „- Szamy tym razem to u nich nie uświadczysz Wąski!”, tak jakbym faktycznie dużo jadł. Smutne, bo to niezła kuchnia i mimo że do wódki jadam głównie popitę, to na pewno coś bym przegryzł.
Zjadłem kurczę orientalne, a chwilę później bym w Fordzie, chwilę w Tesco, no i ostatecznie, na co: umówmy się, czekałem całe pięć dni. Na wersalce w dużym pokoju i kieliszkiem przy ustach.
Po dniach pięciu, nawet ciepła! I tak smakuję jak wspominany skurwysyński poncz.
(A żarcia oczywiście pełen stół...)

Piątek w pełnej odsłonie zaczął się o godzinie dziesiątej, a ja już siedziałem o ósmej. Znaczy się, owszem, byłem zdesperowany, ale naprawdę na ósmą miałem być. Lwia część ekipy godzinę imprezy potraktowała bardzo frywolnie, ale ja zachowałem się jak przystało – kulturalnie. Siedziałem koło Marka, więc 'vibe' utrzymywał się na wysokim poziomie. Wódki lało się coraz więcej, aż amplituda urosła do takiego stopnia, że trzeba było wezwać posiłki. Po pierwsze zacząć troszkę jeść, a po drugie zderzyć się sam na sam, ze swoją największą słabością – w toalecie. Nie jest to jeszcze prostata, ale sprawa jest prosta, działasz wprost po prostej prosto do celu. Banknotem po linii. Poczułem się na pewno bardziej rześki, a przede wszystkim, bardziej spragniony. Przechodzimy do apogeum, do Ambasady podobnież nie było sensu wchodzić, o tym mówi jedna z wersji, druga skłania się ku temu, że moja piosenka nie jest 'bangerem' dyskotekowym. Na czym – o dziwo – poznała się sama ochrona, lub bramka, zależy od stopnia prawilności.
Bawimy się więc klasycznie w Czekoladzie, bardzo klasycznie, ponieważ pamiętam jak zwykle parę oczów, bar, podskoki, bar i piekielnie jasną toaletę, czyli jest klasyka, konsekwencja, a nawet konserwatyzm, w kolejnym mówieniu sobie tym razem pobawisz się z pamięcią – bo nie pamiętam, kiedy to ostatnio mi się udało.
Wyszło Nam się szybko, ale nie wiem czy atmosfera w domu nie była bardziej szałowa niż w samym lokalu. Miałem swoją szklankę, swoją rozmową, swój świat i zastał mnie on z paskudnym uczuciem niedosytu na kanapie w swoim mieszkaniu.

Wachlarz pytań rozwinął się razem z wężem od natrysku, jak? Jak, tutaj trafiłem, czasu miałem niewiele, gdyż za chwilę odjeżdża mój transport na działkę. Na śniadanie zjadłem 100 mg twarożku, wsunąłem nosem. No i ta linijka to może mieć podwójne dno, co? W Żabce Perła Export, a w drodze jeszcze dwie, tu propsa bierze Zioło, w chuj bogactwo. Przede wszystkim miszmaszu w głowie, no bo nie wszystko wywietrzało z piątku, piwo to trochę kiepski alkohol na zabawę. Ja pojechałem pracować, więc do swoich prac działkowych zaaplikowałem jakiś sześć Tyskich, przez co zrobiłem połowę – prac, no bo nie Tyskich, przestań. Lawirowałem po działce ochoczo zabawiając wszystkich rozmową, a koniec końców padłem przed meczem i chyba nawet na meczu.
Kolejny raz nie wiem, nie jest to cudackie.

Na niedziele nie miałem planu na destrukcję. Dokończyć rozgrzebane zadania, zjeść, pożegnać się i wybyć, bo słońce nie rozpieszczało, więc nie było szans na kąpiele słoneczne. Nim się chciałem żegnać, przywitał mnie mój szanowny wuj o przekrwionych oczach i przepalonym, tsunami alkoholu gardłem wydrapał: „ - Witaj, mój przyjacielu!”. Był po weselu i żadne starania ukrycia tego faktu, lub próby zagadek z tym związanych na nic by się zdały, bo jego oddech sprawił, że musiałem łyknąć browaru. Gdy postawił weselną chciałem odmówić, ale zawiał ten znajomo pachnący wiatr... W głowie huknął zjazd po kilku workach anielskiego pyłu i wtedy pewnie bym dużo myślał, rozpamiętywał, posłuchał pocieszających płyt jak gdzieś tam inni są mocno w dupie, w zamian skorzystałem z bardziej sprawdzonej pomocy – weselnej. Muszę napisać, chociaż zabawniej byłoby, gdybym napisał, że nie muszę, cóż, to był błąd. Wódka dnia trzeciego rusza lawinę, ale jednocześnie zwyczajnie stawia mnie na nogi, fizycznie i psychicznie. Do końca dnia rozbroiłem jeszcze kilka piw, no i setkę. Odwiózł mnie kuzyn, tyle ustaliłem po setce niczego nie pamiętam.

Poniedziałek był straszny. Obudziło mnie powoli coraz bardziej ciekawskie słońce moich włości, za oknem zapowiadało na żar. W pierwszej kolejności wymyśliłem spóźnienie, ale w głowie wiedźma straszyła tak mocno, tak wulgarnie i z taką energią, że przewalałem się tylko, ale ze snem to nie miało nic wspólnego. Decyzję podjąłem wespół z wiedźmą, nie dasz rady dziś dojść do pracy, musiałem ją z pecyny wygonić. Zacząłem powoli od czterech radlerów, oczywiście, tylko dla tego, że piłem sam i w ukryciu, inaczej z takowym alkoholem się nie pokazuję. Poza tym, to miało mieć charakter medyczny, więc bez żadnych homoseksualnych zaczepek. Po południem wypełzałem po setkę, to źle, kac i tak dopadł mnie we wtorek, wiedźmy już nie było.

Najlepiej gdybym pogadał z Beckiem i zmierzył się jego skalą, chociaż wszystko jest konsekwencją tego czego sam chciałem. Dlatego jest to tak depresyjne w moim odbiorze. Pewnie mój genialny, acz przećpany i doszczętnie zalkoholizowany umysł wyłączył na jakiś czas komórki odpowiedzialne za brylowanie intuicją w ławicy problemów i decyzji. Wszystko, absolutnie cały precyzyjnie szlifowany diament misternego planu padł z trzaskiem na podłogę, a ja próbując go w ostatnich chwilach lotu ratować, jedynie nabawiłem się głębokich ran. Obecnie nawet krew nie chce na nich krzepnąć, o zabliźnieniu więc nie myślę.

Ta osobista odsłona bloga, znowu wpada w stan zawieszenia, może wpadnę napisać tu o własnym weselu. Na razie zbieram się za wyciskanie talentu w mniej zbolałe miejsce. Jeśli nie kasa, to może chociaż fame zgarnę.


Trzymaj się.