środa, 18 stycznia 2012

Gran Derbi

To będzie jedna z niewielu notatek utrzymana w dość ponurym nastroju, nasączę ją refleksją, której powonienie będzie roznosić się po całej długości tekstu, zobrazowana będzie dla kontrastu na tle obiektu, który spełnia moje imprezowe marzenia. Wszystko po to, aby wkrótce z odpowiednim zapasem czasu usiąść i podsumować ten rok.

W lekkim pędzie, wyskoczyłem zza rogu Mexicany, rynek Manufaktury był mocno zatłoczony. Sobotni wieczór, od dziesięciu minut trwa Gran Derbi, a od ośmiu Królewscy prowadzą jedną bramką, której ja KURWA nie widziałem. I chociaż randka udała się w moim mniemaniu, a mój nastrój powinien unieść głowę wysoko i z nonszalancją pozwolić lawirować dumnie mijając ludzi – nie dotykając ich. Ale to nie był dzień kowboja, a tak, że gentlemena, o narcyzie nie wspomnę. To dzień żołnierza, który właśnie w okopach pubu, dymu i brzdęku butelek powinien wspierać swój najdzielniejszy batalion, a tymczasem traci czas na dotarcie w miejsce walki. Taksówka, przystanek Quo Vadis, mocno zziajany zrzucam kurtkę, niczym hełm, wódka z colą raz, a przede mną duży ekran na który biega, dwudziestu dwóch panów, z czego tylko biała jedenastka może wyjść zwycięsko. Cięsko, tfu, ciężko, było tam usiedzieć...

Nim, jeszcze jednak mijałem wiwatujący tłum na cześć Barcelony, nim kilkakrotnie zdążyłem zawyć z rozczarowania i niezdrowo podniecić się bezbramkową akcją strzelecką, w przejściu do wyjścia zderzyłem się nerwowo z jakimś typkiem. Nie byłoby - w tym ogłuszonym wrzaskami radości pubie - nic dziwnego, gdyby nie fakt, że gość wyraźnie kogoś przypominał. Ubrany dobrze, w ręku trzymał piwo Tyskie, głośno do barmanki wołał o Ballatine's z coca-colą, a w międzyczasie z jego telefonu zawył dzwonek znanej melodii Hardcore Vibes, wyglądał na to, że to Gr, gr, no...
'Gran derbi dla Barcelony!' - wrzasnął Marek i zapomniałem o nim tak szybko jak on, o mnie. To realnie sprowadziło mnie na ziemię, przełknąłem gorzką ślinę porażki, narzuciłem kaptur i ruszyłem do miejsca upragnionego. Ten mój doskonały plan zakłócił Jachu brakiem wejściówek i skierował na pewny tego wieczora Gossip...

Gossip – dawna Rezydencja, to już sporo mówi o tym lokalu, jednakże kiedyś dałem temu miejscu szansę i to miała być ostatnia. Była, aż do tego dnia. Klub na pewno ciasny, pełen ludzi orientacji homoseksualnej, lub bliżej nieokreślonej. Dół na niebiesko, przy wejściu ulokowali konsolę disc-jockeya, który patrząc w przód widzi bar, który to łączy się z zachodnią ścianą. Zręcznie minąwszy muzycznego animatora klubu, można wspiąć się na górę, gdzie już na całej długości zachodniej ściany wyciągnięty jest bar który koniec ma przy parkiecie, a vis 'a' vis jedyne kanapy siedzące. Cała góra dla odmiany jest w kolorach pomarańczu.

...nie zabawiamy tam długo, przyznaję trochę marudziłem, ale w końcu, chyba wszyscy doszli do podobnej konkluzji, obrawszy finansowy konsensus, orzekliśmy korzystny kompromis. Wlokąc się ku upragnionej Pomarańczy. Zerknąłem w głąb ulicy Zielonej, tam przed znanym już w środowiskach drum 'n' bassowych klubie StereoCrocs, do tańca rozgrzewała się niska blondynka, która już z daleka przypominała mi kogoś bardzo bliskiego. Żwawo ruszała nóżkami, a przez rozpiętą kurtkę, widać było dowcipną koszulkę ze znanym dzieciom Kubusiem Puchatkiem, już miałem wołać: Ju... Jut.. J...
'Jedziemy tą taksówką?' Padło ze strony Jacha i zwyczajnie zapomniałem o niej, jak ona o mnie. Taksówka odjechała realizować czyjeś inne pijackie widzimisię. I kiedy złotówa czekał na schodzących, my byliśmy wchodzący na piętro dawnego klubu Heaven, od niedawna chwalonej Pomarańczy.

Minąłem w przejściu jakąś postać, miała specyficzny chód, lekko kaczkowaty, i dziwnie trzymała torebkę, ramię opierało się na zgięciu łokcia, rozmiarami była duża, więc wyglądało to groteskowo, do tego miała wyraźnie nienaturalnie wyprostowane włosy, przypomniała – i kiedy chciałem wymówić Pa... P... to usłyszałem: 'Patrz, kurwa, jak łazisz!' - huknął jakiś mrukliwy typ, gdy z hukiem wytrąciłem mu piwo, które roztrzaskało się, tak jak moje wspomnienie o niej. 

Zwiedzamy górę. Salę dance, na której bar odwiedzamy regularnie, zmieniając kolor soków trawiennych na typowy dla jednego rodzaju shotów, mowa o kamikadze. Wlewam w siebie tego wieczora naprawdę sporo. Gdy zeszliśmy na dół, żeby umoczyć usta ponownie w kilku kieliszkach, tyłem do mnie tańczyła jakaś niewiasta. Włosy miała nadzwyczaj długie, ruch taneczny miała chwilowo zapożyczony z Protectorów, do tego skąpą mini, która odsłaniała lwią cześć zgrabnych ud i reszty nogi, które od mini w dół – schodząc wzrokiem – nie mogły się skończyć, miałem na końcu języka jej imię i nadzieję, że jak w pozostałych przypadkach to ona i jeszcze pamiętam jej imię. Odważnie wyciągnąłem rękę w stronę jej ramienia: E... Em...; przeciął jaki typ: 'Ej, nie zapominasz się, to moja dziewczyna'. Wzrok gwałtownie wbiłem w niego, jednocześnie wybijając ostatnie skojarzenia z głowy i chwilę później niepostrzeżenie wbijając do męskiej toalety, na wbicie się na wyższy poziom melanżu.

Po aplikacji dwóch skromnie wyglądających linii przezroczystego kryształu, pociągnąwszy mocno nosem, przymykając lewą powiekę, a powszechna odmiana goryczy zalało mi gardło, powoli coraz rzetelniej rozjaśniając mój umysł, z alkoholowej ciemności. Mimo że akcja w toalecie mogłaby relatywnie wydłużyć ten bal i tak było dość późno, Jachu nieco się pogniewał przy wyjściu, bo w chwilę zmieniłem plany. Autobus toczył się powoli, na jednym z przystanków jakby już ostatnim narkotykową-alkoholowym fleszem stała dziewczyna, taka w sam raz, wa panterko-wym stroju i burzy kręconych włosów, poznałem ją przez chwilę, wychyliłem się na krześle, z mina zawieszoną w wymawiane: E..., E.... ”E, to wszystko chuj, jebać” - mruknął kąśliwe jakiś zamroczony żul.

Wysiadłem. W domu usiadłem do dwóch mocnych drinków ginu z tonikiem, próbując odtworzyć twarze i imiona, na darmo, ale budziły mnóstwo jakiś pozytywnych refleksji.



'Przejebię cały hajs, bawię się cały czas, pierdolę cały świat!' - VNM